Dan Simmons „Endymion”, „Triumf Endymiona”
Ze sporą dozą ostrożności
podchodzę do kontynuacji znanych powieści. Nigdy bowiem nie wiem, czy autor
rzeczywiście ma coś nowego do powiedzenia, czy
chce tylko odcinać kupony od popularności i podreperować stan konta.
„Hyperiona” i „Upadek Hyperiona” pierwszy raz przeczytałam kilka lata temu i co
tu dużo mówić, byłam zachwycona. Jednak za kontynuację cyklu nie mogłam się
jakoś zabrać. W końcu jednak trafiłam w Internecie na korzystną promocję i
pomyślałam, że zaryzykuję.
Między wydarzeniami z
„Upadku Hyperiona”, a „Endymionem” minęło prawie trzysta lat. Hegemonia
rozpadła się z wielkim hukiem, a było to wydarzenie tak brzemienne w skutki, że
lata liczy się teraz od Upadku – czyli zniszczenia transporterów na rozkaz
Meiny Gladstone. Największą potęgą jest Kościół katolicki i jego siły zbrojne –
Pax. Ową władzę zapewniło zdobycie tajemnicy krzyżokształtu, pozwalające
zaoferować wiernym życie wieczne. I to bez skutków ubocznych, jak u Bikurów.
Jednak na horyzoncie
zjawia się śmiertelne zagrożenie dla rządzonego przez papieża Lenara Hoyta
(tak, tak, tego samego, którego znamy z pierwszej dylogii). Jest nim
powracająca przez Grobowce Czasu Enea, córka Brawne Lamii i cybryda Johna
Keatsa, zapowiedziany Mesjasz i Ta, Która Naucza. Stanowi ona śmiertelne
zagrożenie dla Kościoła. Opiekunem
dziewczynki zostaje Raul Endymion, a ściga ją zacięcie ojciec kapitan de Soya.
Czas i przestrzeń nie stanowią większej bariery. Do akcji wkraczają dobrze
znani gracze – TechnoCentrum, ukrywające się w Pustce, która Łączy lwy, tygrysy
i niedźwiedzie, a także Intruzi.
Już na samym początku Dan
Simmons rozbija złudzenia czytelnika, uprzedzając, że nie jest to kontynuacja
opowieści o pielgrzymach, nie wyjaśnia nauk Enei, ani nawet losów samego
narratora, oczekującego na śmierć w więzieniu Raula Endymiona. To właśnie z
jego perspektywy śledzimy przebieg wydarzeń.
Jednak im dalej w fabułę,
tym więcej pojawia się postaci i przedmiotów znanych z pierwszych dwóch części.
Spotkanie z nimi było prawdziwą przyjemnością, choć w niektórych przypadkach
było to wstawianie postaci na siłę (przypadek choćby Racheli). Jej postać nie
wnosi niczego do fabuły, równie dobrze mogłoby jej nie być. Tak jakby Simmons
nie miał pomysłu na nowych bohaterów, próbował zerwać ze starymi, ale
ostatecznie uznał, że starsi są ciekawsi i wycofał się w połowie drogi. I to
akurat racja. Najlepiej rokujący ojciec kapitan de Soya z czasem wyblakł i
stracił rezon.
Fabuła drugiej dylogii
nie przykuwa uwagi tak mocno jak pierwsza, od której nie mogłam się oderwać.
Tutaj zdarzają się przestoje, kiedy zerkałam z niecierpliwością do przodu, czy
jakiś nieciekawy fragment skończy się niebawem. Wędrówka Enei i Endymiona po
kolejnych światach jest zdecydowanie zbyt długa i niewiele z niej wynika.
Tymczasem ważne wydarzenia podsumowywane są nieraz w jednym akapicie. Także
światy odmalowane przez autora nie dorównują klimatowi Hyperiona z pierwszej
części. Pod tym względem najlepiej wypada skuty lodem Sol Draconi Septem. Także
Chyżwar prezentowany jako strażnik stojący zazwyczaj bez ruchu stracił sporo ze
swej tajemniczości.
Dan Simmons podążył
niebezpieczną ścieżką i zdecydował się zburzyć porządek świata, który zbudował
w pierwszych dwóch częściach. Symbolem przeszłości są „Pieśni”, poemat Martina
Sileniusa, znajdujący się obecnie na indeksie ksiąg zakazanych. A Enea co
chwila oznajmia, że wujek Martin nie miał racji, nie wiedział wszystkiego, dał
się oszukać. Układanka, którą czytelnik sam budował z podawanych wskazówek,
tutaj jest łopatologicznie wyjaśniana i podawana jako jedyna prawdziwa
historia. A do mnie bardziej przemawia wersja wujka Martina. I koniec
Żałuję także, że więcej
miejsca nie zostało poświęcone ojcu Paulowi Dure, moim zdaniem najciekawszej
postaci z pierwszej dylogii. Także Lenar Hoyt jako międzygalaktyczny tyran
jakoś mnie nie przekonuje. Pamiętam go przecież jako słabeusza i nigdzie nie
zostało wyjaśnione jak przeszedł na ciemną stronę mocy. Zresztą, w „Upadku
Hyperiona” Chyżwar usunął krzyżokształt Paula Dure, pozostawiając ten, który
należał do Hoyta. Tym samym śmierć Dure powinna być ostateczna i nie powinien
się odradzać na przemian z Hoytem. A że Chyżwar wie, jak skutecznie usunąć
pasożyta, nie dając mu szans na zmartwychwstanie, jest niemal pewne – pokazał
to podczas masakry na Marsie.
Druga część dylogii to
przede wszystkim pochwała tolerancji, przypomnienie, że każdy człowiek sam
wybiera, jak chce żyć i nikt nie powinien mu niczego narzucać. Stagnacja jest
zgubnym zaułkiem – człowiek musi wciąż się rozwijać. A by to robić, powinien
żyć w cieniu śmierci. Nieśmiertelność jest zatrutym darem.
„Raz na zawsze pojąłem, że nieśmiertelni nie potrafią tak kochać – ani życia, ani drugiego człowieka; zdolność ta jest dana tylko tym, którzy żyją w krotko, w wiecznym cieniu straty i śmierci”.
Dan Simmons, „Triumf Endymiona”, przeł. W. Szypuła ,
Warszawa 2009, s. 866.
Poziomem „Endymion” i
„Triumf Endymiona” ustępuje pierwszej dylogii, ale wciąż jest to kawał
solidnego s – f. Niestety, bazuje on przede wszystkim na starych pomysłach,
brak mu świeżości. Starzy bohaterowie okazują się o wiele ciekawsi niż nowi,
niektórzy przy tym tracą wiele, jak osławiony Chyżwar. Jeżeli nie jesteś zatem
fanem „Hyperiona” jego kontynuację możesz sobie odpuścić. Ja przeczytałam ją
mimo wszystko z przyjemnością, krzywiąc się tylko na dłużyzny i podważanie
jedynej prawdziwej wersji wujka Martina.
Polskie wydanie
sprezentowane przez Mag robi bardzo dobre wrażenie. Piękne okładki projektowane
przez Irka Koniora, dobry papier, wyraźna czcionka – tak, z pewnością jest to
wydanie wymarzone dla każdego bibliofila.
Autor: Dan Simmons
Tytuł: „Endymion”,
“Triumf Endymiona”
Tłumaczenie:
Wojciech Szypuła
Wydawnictwo: Mag
Liczba stron: 722, 926
Data
wydania: 2008, 2009
Komentarze
Prześlij komentarz