Przeznaczenie jest wszystkim – „Upadek królestwa”
A tak, znowu będzie o
wikingach. Konkretnie o brytyjskiej produkcji „Upadek królestwa” („The Last
Kingdom”), adaptacji książek Bernarda Cornwella, za które, przyznaję ze
wstydem, zabieram się od kilku lat (mam na myśli „Trylogię arturiańską” i cykl
„Wojny wikingów”), jednak bez powodzenia. Ale przynajmniej obejrzałam serial i
wiecie co? To miało być takie moje pocieszenie po zakończeniu czwartego sezonu
„Wikingów”. Jednak po obejrzeniu „Upadku królestwa” z czystym sumieniem
stwierdzam, że jest to bardzo dobry serial. Czy lepszy od „Wikingów”? Pod
pewnymi względami tak.
Głównym bohaterem jest
Uthred z Bebbanburga, sierota z rodu angielskich wielmożów, wychowany przez
wikingów jak swój. Gdy jednak krwawa zemsta zabiera mu przybranych rodziców,
Uthred staje się persona non grata
wśród Danów. Wówczas zwraca się w stronę władcy Wesseksu, Alfreda, który
opętany jest ideą stworzenia jednej wielkiej Anglii z małych, słabych królestw,
które nie stawiają najazdom wikingów większego oporu. Tkwiący między dwoma
światami Uthred ma być jednym z jego pomocników w realizacji tego arcytrudnego
zadania. Czy obaj zdołają zapobiec temu, co wydaje się nieuniknione?
„Upadek królestwa” to
serial historyczno – przygodowy, w którym losy fikcyjnego bohatera zostały
powiązane z postaciami historycznymi i prawdziwymi wydarzeniami. Ale jednak
osią akcji pozostaje Uthred, bohater, który nigdzie tak na dobrą sprawę nie
pasuje. Z urodzenia Sas, z wychowania Dan. Choć pozostaje związany przysięgą
wobec Alfreda, nie przyjmuje chrześcijaństwa. Uthred działa na kobiety jak
przysłowiowy lep na muchy. Gdziekolwiek się nie pojawi, łamie damskie serca.
Choć trzeba mu oddać, że w drugim sezonie nieco się ustatkował.
Alexander Dreymon dobrze
oddał buńczuczność i niepokorność swojego bohatera, który nie godzi się na
zastaną rzeczywistość i potrafi napsuć Alfredowi sporo krwi. Ale też w
pojedynkę zmienia losy królestw. No cóż, ratowanie Wesseksu najwyraźniej weszło
mu w krew. Uthred jest świetnym wojownikiem i nie brakuje mu sprytu. A przy
tym, choć ma swoje za uszami, to człowiek honoru, co sprawia, że nie sposób nie
polubić jego bohatera.
Drugą niezmiernie ważną
dla serialu postacią jest król Alfred, grany przez Davida Dawsona. Wspominałam
o nim przy okazji recenzowania „Banished” i nadal podtrzymuję opinię, że to
bardzo zdolny aktor. Alfred w jego wykonaniu jest człowiekiem słabego zdrowia,
którego na tronie trzyma żelazna dyscyplina i hart ducha. No i oczywiście wiara,
że Bóg stoi po jego stronie. A przy tym Alfred ma typowe ludzkie słabości. W
końcówce drugiego sezonu zmuszony jest wybierać między powinnościami króla i
ojca. I wtedy chyba po raz pierwszy widać tak emocjonalnego Alfreda, który
zwykle kryje się za maską chłodnej przebiegłości i stosem pergaminów.
W ogóle jestem świeżo po
obejrzeniu finału drugiego sezonu, po którym nie mogłam spać, tak przeżywałam
losy bohaterów. Twórcom „Upadku królestwa” udało się bowiem coś, co nie wyszło
„Wikingom” w czwartym sezonie. Znakomicie rozpisali relacje między postaciami.
I to nie tylko tymi wiodącymi, ale i pozostającymi na drugim planie. W efekcie
dostaliśmy bohaterów, którzy z jednej strony są określani przez wcześniejsze
wybory, z drugiej – w obliczu ekstremalnych okoliczności zmuszeni są do
zrewidowania swoich poglądów. Dynamika relacji między Uthredem a Alfredem to właściwie
baza dla serialu, ale w finale dzieje się sporo, np. cały czas niechętna
wojownikowi Aelswith (Eliza Butterworth) nagle zmienia front.
A to, co dzieje się
między Alfredem a Oddą Starszym (Simon Kunz) to cudowny sposób pokazania
konfliktu, który tylko z pozoru jest wyborem między miłością a obowiązkiem. Budował
się on niemal od początku serialu, a przynajmniej od momentu, gdy Odda
poświęcił dla Wesseksu syna. I właśnie on ma największe moralne prawo, by
powiedzieć królowi to, czego ten zazwyczaj chłodny i analityczny umysł nie chce
przyjąć do wiadomości.
Nawet wątki zbudowane ze
świetnie znanych klisz – Aethelflaed (Millie Brady), która zakochuje się w nie
takim strasznym wikingu, jak go malują, jest oczywiście przewidywalny, ale
wcale nie drażniący. Dlatego że przemiana Aethelflaed jest całkiem wiarygodnie
przedstawiona na ekranie. Nie dzieje się to na - pstryk! - i już.
W obsadzie serialu dominują świeże,
nieopatrzone twarze (w rolach epizodycznych pojawiają się bardziej znani
aktorzy jak Matthew Macfayden czy Rutger Hauer) i było to trafne posunięcie. Dobrze
odegrali swoje role, nawet ci, którym nie przypadło wiele czasu na ekranie, są
na tyle wyraziści, że zapadają w pamięć.
Sceny walk w „Upadku
królestwa” są całkiem spektakularne – zwłaszcza wielka bitwa w finale
pierwszego sezonu. Te wszystkie tarczowe mury robią na mnie o wiele lepsze
wrażenie niż bitwy z „Wikingów”. Scenografia, kostiumy – jak to w brytyjskich produkcjach
bywa, są na bardzo dobrym poziomie.
Serial rozgrywający się w
burzliwych czasach średniowiecza musi zahaczać o sprawy wiary. Wyznanie określa
człowieka. Chrześcijanie postrzegają pogan jako barbarzyńców, wikingowie drwią
z Boga, który pozwolił się ukrzyżować. A jednocześnie jest w nich jakaś
dziecięca ciekawość, nastawienie na cud. Pragną zrozumieć dziwaczną dla nich
wiarę. Twórcy pokazali w serialu śmierć króla Edmunda Męczennika, który według
legendy zginął od strzał wikingów. Sposób przedstawienia tej sceny dobrze
oddaje rozdźwięk między chrześcijaństwem a wierzeniami pogan. Ubbe jest pragmatykiem,
oczekuje, że Bóg, który chce, by wierzono w jego moc, tu i teraz, sprawi cud i
obroni swego wyznawcę.
„Upadek królestwa” raczej
ucieka od wplątywania w fabułę motywów mitologicznych i symbolicznych. Jest
oczywiście Ubbe, który słucha swojego czarownika, ale to tylko szarlatańskie
rzucanie koścmi, nic głębszego. Z jednym wyjątkiem – podoba mi się, że
wszystkie przeskoki czasowe w serialu powiązane są z zanurzeniem w wodzie. To
bardzo symboliczna sprawa. Oczywiście kojarzy się nam z chrztem, ale
wychodzenie z wody w ogóle konotuje powtórne narodziny. Analogicznie do
przyjścia na świat człowieka, opuszczającego wody płodowe.
„Upadek królestwa” jest wciągającym
serialem, który kupił mnie przede wszystkim dobrze napisanymi bohaterami i
świetnie rozegranymi relacjami między nimi. Oczywiście, jest w nim sporo klisz,
a Uthred to taki trochę James Bond w skórze wikinga, ale wcale mi to nie
przeszkadzało w oglądaniu. Są emocje, miłość, nienawiść, zemsta, walka o
władzę, intrygi, a wszystko to okraszone wieloma pięknymi kadrami. Jeżeli
jeszcze nie widzieliście, koniecznie nadróbcie zaległości. Koniecznie.
W sumie nie musiałabym czytać całej recenzji, ponieważ po stwierdzeniu "adaptacja książek Cornwella" przepadłam! Ostatnio zakupiłam Zimowego monarchę i po przeczytaniu tej trylogii mam zamiar zabrać się za sagę o Wikingach! Jednak chyba najpierw skuszę się na serial, który zapowiada się niesamowicie!
OdpowiedzUsuńhttp://favouread.blogspot.com
O tak, polecam serial. Co do książek - mam je w planach od kilku lat i mam nadzieję, że w końcu uda mi się je przeczytać.
Usuń