O kilka mostów za daleko – „Downton Abbey” sezon 5 i 6
Z recenzji poprzednich
sezonów mogliście wywnioskować, że bardzo lubię serial „Downton Abbey”. I
mieliście rację. Naprawdę lubiłam ten serial. Ha, wiele mówiący czas przeszły.
Przejdźmy więc do rzeczy, czyli piątego i szóstego sezonu.
Z serialami jest pewien
ogólny problem. Powstało wiele bardzo ciekawych seriali, które z jakichś
niepojętych dla mnie przyczyn szybko zakończyły swój żywot. W dobie takiej
konkurencji przebić się nie jest łatwo. Tym trudniej twórcom odpuścić, gdy
serial odniesie sukces. I ciągną, eksploatują temat do oporu, choć już dawno
powinni zakończyć i odejść w chwale. Niestety, niewielu to potrafi. Właśnie ten
problem dotknął „Downton Abbey”. Serial, który powinien się skończyć wcześniej
i pozostawić po sobie dobre wrażenie. Twórcy zdecydowali jednak inaczej.
Uwaga.
Będą spoilery.
Sezon piąty i szósty koncentruje się
wokół perypetii sercowych niemal wszystkich bohaterów. Każdy szuka swojej
drugiej połówki, nie oszczędzono nawet mojej ulubionej postaci, lady Violet
Grantham (fenomenalna rola Maggie Smith). Trzeba zauważyć, że w ostatnich
sezonach tylko ona trzyma poziom aktorski, a młodzież musi się od niej sporo
nauczyć.
Jeden z moich głównych zarzutów wobec dwóch ostatnich sezonów to
miałkość fabuły. „Downton
Abbey” miał być serialem o przemian klasowych w toku wydarzeń historycznych.
Miał być – i był - do pewnego czasu. Nie da się nie zauważyć, że w ostatnich
sezonach odgrywa to coraz mniejszą rolę. I o ile wiele zmienia się w życiu
służby, o tyle państwo z Downton Abbey pozostają na uboczu. Bo trudno mówić o
epokowej zmianie tylko z uwagi na ograniczenie liczby służby. Wichry zmian
dotykają inne posiadłości, ale Downton Abbey dzielnie stawia im czoła,
pozostając sielską wyspą szczęśliwości.
Zakończenie
jest fatalne. I to drugi mój koronny zarzut. Chciałam, by serial zakończył się
jakimś mocnym akcentem. Przypominam, zaczęło się od katastrofy „Titanica”, więc
napięcie powinno rosnąć. Spodziewałam się upadku posiadłości, która moim
zdaniem była najbardziej oczywistym zakończeniem. A przynajmniej nadejścia
wielkiego kryzysu czy przeskoku czasowego i wybuchu II wojny światowej. A co
dostałam? Ślub ostatniej córki hrabiego Grantham. I w tym momencie zapytałam
sama siebie – to o to tak naprawdę chodziło w tym serialu? Tylko o to, by wydać
wszystkie trzy córki hrabiego za mąż? Naprawdę?
Zresztą
epidemia szczęśliwych zakończeń dla każdego bohatera (czytaj – znalezienia mu
drugiej połówki) szerzy się w ostatnich sezonach jak zaraza, a apogeum mamy w
wielkim finale. Trochę to wygląda tak, jakby twórcy zdecydowali się zadowolić
wszystkich fanów serialu i połączyć ich ulubieńców w pary. Ślub Carsona i pani
Hughes był ciosem poniżej pasa. A potem było tylko gorzej. Nie zaniedbano
niczego. W finale nawet naznaczony tragiczną chorobą związek Isobel Crawley i
lorda Mertona zakończył się happy endem. Cukier rozlewał się po całym ekranie.
Słabe
jest również to, ze dla potrzeb szczęśliwego zakończenia pozmieniano charaktery
bohaterom. Sztandarowy przykład – Daisy. Na początku była to sympatyczna, acz
nie grzesząca inteligencją dziewczyna. Jednak w miarę rozwoju akcji (i
wszechogarniającej w tym serialu manii poprawności) Daisy okazała się nagle, ni
z tego ni z owego, osobą niezwykle inteligentną. Może i byłabym w stanie
jeszcze to zrozumieć, ale poza edukacyjnymi sukcesami, w życiu codziennym Daisy
zachowuje się tak jak przedtem – czyli głupiutkie dziewczątko, które nie
zastanawia się nad konsekwencjami swoich zachowań i jest w nich kompletnie
irracjonalna. Więc jak to jest – edukacja sobie a życie sobie?
Drugi
przykład – Mary. Do pewnego momentu postępuje w zgodzie ze swoim charakterem,
ukształtowanym w poprzednich sezonach, no ale cóż, nie może przecież pozostać
samotna w świecie szczęśliwych zakończeń. Więc oto nagle Mary przestaje się
zachowywać wyniośle i obojętnie, i zostaje niepoprawną romantyczką. Malutkim
usprawiedliwieniem jest fakt, że jej wybranka gra Mathhew Goode. To okoliczność
łagodząca ;)
Widać, że twórcy „Downton Abbey” zrobili wszystko, by
sprostać oczekiwaniom widzów współczesnych. Serial odniósł sukces w USA i to
widać. Etatowy socjalista, Tom Branson, po krótkim pobycie za oceanem, porzuca
swe poglądy i staje się piewcą kapitalizmu. Socjalistka, panna Bunting, jest
karykaturalna i przedstawiana w taki sposób, że nie można jej lubić. I żeby
mnie ktoś źle nie zrozumiał. Nie chodzi mi o to, że socjalizm był cudownym
systemem i lekiem na całe zło, bo wiemy, że nie był. Jednak wiele z jego
postulatów naprawdę miało na celu ulżenie robotnikom i ich nędznej egzystencji.
W serialu się o tym zapomina, pokazując arystokrację jako jedyną klasę niosącą
kaganek oświaty. A gdyby panna Bunting była sympatyczną i energiczną osóbką, z
mocnymi poglądami, serial tylko by na tym zyskał.
W
swojej prywatnej klasyfikacji zaliczam „Downton
Abbey” do seriali, które zaczynały z wysokiego c, a potem z kolejnymi sezonami
obniżały swój poziom. Po prostu twórcy powędrowali o kilka mostów za daleko.
Komentarze
Prześlij komentarz