Świat po Bosworth – „Biała księżniczka”
„Biała księżniczka” to ośmioodcinkowy
serial od telewizji Starz, ekranizacja kolejnej książki Philippy Gregory i
kontynuacja losów bohaterów znanych z „Białej królowej”. Nie popadłam w zachwyt
po pierwszej części, ale w sumie nie był
to serial zły. Problem z „Białą księżniczką” polega na tym, że zachował wady
pierwszej części, ale nie ma już jej zalet.
Rok
1485. Anglia jest wyniszczona trwającą od wielu lat Wojną Dwóch Róż. W bitwie
pod Bosworth ginie Ryszard III z Yorków, a na tron wstępuje Henryk VII z rodu
Tudorów. By zapewnić sobie większe prawa do tronu, Henryk zmusza do małżeństwa
Elżbietę York. Oboje nie przepadają za sobą, delikatnie mówiąc. Trudno się
dziwić, skoro Henryk zabił ukochanego Elżbiety – Ryszarda. Ale władza jest
najważniejsza, o czym doskonale wiedzą matki głównych bohaterów – Elżbieta
Woodville, bohaterka „Białej królowej”, która za wszelką cenę chce odzyskać
władzę i Małgorzata Beaufort, która z kolei zrobi wszystko, byle tylko jej
ukochany synek jej nie stracił.
„Biała
księżniczka” podobnie jak poprzedniczka koncentruje się na losach kobiet. Nie
mogą one bezpośrednio sprawować władzy, ale są mistrzyniami w snuciu intryg i
sterowaniu wydarzeniami z tylnego fotela. Pałacowe spiski i uczuciowe rozterki
bohaterek to jest to, co twórców serialu interesuje najbardziej. Bitwy majaczą
gdzieś na drugim lub nawet trzecim planie i tak samo jak w „Białej królowej” są
przedstawione przy zaangażowaniu jak najmniejszej liczby środków. Innymi słowy
– sceny batalistyczne, jeśli można je tak w ogóle nazwać, to w tym serialu
mizeria.
Już
na samym początku twórcy strzelili sobie w stopę. Uznali bowiem, że skoro jest
to kontynuacja serii, to nie ma potrzeby rozwodzić się nad tym, kto jest kim w
serialu. Zapomnieli tylko, że wymienili całą ekipę. W efekcie na ekranie
początkowo panuje chaos i trzeba trochę czasu, by zorientować się, kto jest
kim.
„Biała
królowa” broniła się przede wszystkim niezłymi kreacjami aktorskimi. Tutaj tego
zabrakło. W rolę Elżbiety York wcieliła się Jodie Comer, która nie dość, że
przez cały serial ma naburmuszony wyraz twarzy, to w ogóle brak jej charyzmy. Dawno
nie oglądałam serialu w którym bohaterka byłaby tak irytująca. Co więcej, z
biegiem odcinków owo wrażenie się potęgowało. Przy tym jest to postać tak
niespójna, że kompletnie nie wierzę w jej perypetie. Nie twierdzę, że nie mogła
się zakochać w Henryku (a syndrom sztokholmski to co?), ale na pewno nie w taki
sposób, jak pokazali to scenarzyści. Otóż, moi drodzy, jeżeli jeszcze nie
wiecie, to wiedzcie, że urodzenie dziecka zmienia charakter kobiety o sto
osiemdziesiąt stopni. Bo poza urodzeniem dziecka Henryka w serialu nie pokazano
nic, co mogłoby Elżbietę do niego przekonać. Król rozkazał zabić jej brata,
uwięził kuzyna i matkę, a krewniaczki wydał wedle własnego widzimisię za
zwolenników Tudorów. A ona mu miłość wyznaje.
Irytujące
w tej postaci jest też to, że zmienia poglądy niczym chorągiewka na wietrze. I
nie chodzi tylko o przejście na stronę Tudorów. Przykład – proszę bardzo.
Klątwa rzucona przez jej matkę na dziedziców Tudorów. Elżbieta i Henryk niemal
odchodzą od zmysłów, by ocalić przed jej skutkami swoich synów. Ale po chwili
Elżbieta radośnie stwierdza, że przecież jej matka nie wierzyła we własne
czary. I po problemie.
O
miano najbardziej irytującej postaci w „Białej księżniczce” z główną bohaterką
mógłby rywalizować tylko król Henryk czyli Jacob Collins-Levy. O jego grze nic
dobrego powiedzieć nie można. Bezbarwny i zupełnie bez wyrazu, marionetka w
rękach matki i tyran wobec słabszych.
Ten
serial byłby zdecydowanie lepszy, gdyby koncentrował się na matkach głównych
bohaterów, zaprawionych w dworskich intrygach. Elżbieta, królowa wdowa, zagrana
przez Essie Davis, zrobi wszystko, by jej potomkowie powrócili na tron. W jej
antagonistkę, matkę Henryka, Małgorzatę, wcieliła się Michelle Fairley
(świetnie znana z „Gry o tron”). I jest to zdecydowanie najjaśniejszy punkt
serialu i chyba tylko dzięki jej znakomitej grze dotrwałam do końca. Małgorzata
jest niezwykle pobożna, ale w niczym jej to nie przeszkadza w mordowaniu
niewinnych dzieci, a nawet starych przyjaciół, którzy chcą ujawnić jej
zbrodnie. Bo przecież wolą Boga było, by Henryk zasiadł na tronie, prawda?
Trzeba więc wyeliminować wszystkich oponentów. Od Fairley na kilometr wieje
chłodem i wyniosłością. Znakomita rola. Szkoda że jedyna tak dobra w tym
serialu.
Twórcy
unikają szerokich planów, scenografia też jest raczej dość oszczędna. Kostiumy są niezłe, miłe dla oka, choć
niespecjalnie zgodne z duchem epoki. Nawiedza mnie też upiorne wrażenie, że
przez ostatnie dwa odcinki główna bohaterka paradowała niemal cały czas w tej
samej sukni, ale przy tej tezie nie trzymałabym się zbyt mocno.
„Biała
księżniczka” jest serialem po prostu słabym, kiepsko zagranym i irytującym.
Jedna Fairley to trochę za mało.
Komentarze
Prześlij komentarz