Serialowy hit z Hiszpanii – „Dom z papieru” („La casa de papel”)
Do tego, że Hiszpanie potrafią kręcić
dobre seriale, nie trzeba mnie przekonywać. Na moim blogu znajdziecie kilka
recenzji produkcji z tego kraju, które zresztą są jednymi z najpopularniejszych
postów. Ale do Domu z papieru, który
został już okrzyknięty serialowym fenomenem, jakoś długo nie mogłam się zabrać.
Ale w końcu zmobilizowałam się i obejrzałam.
Pomysł na fabułę serialu jest prosty. Profesor opracował idealny plan
napadu na hiszpańską mennicę. Zgromadził ekipę ludzi gotowych na wszystko, zadbał o to, by byli anonimowi
(zamiast imion używają nazw miast), zamknął ich w willi na odludziu na długie
miesiące i rozpoczął… naukę. Profesor nie lubi bowiem niespodzianek i
zaplanował wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Ale idealne plany mają to
do siebie, że łatwo się sypią. Zwłaszcza gdy w jednym miejscu zgromadzi się
grupa tak silnych i wybuchowych osobowości jak nasi bohaterowie. A Tokio,
dziewczyna, która jest narratorką w serialu, nie znosi nudy i uwielbia jak coś
się dzieje, stale zapowiada, że już za chwilę idealny plan się posypie.
Do hiszpańskiej mennicy złodzieje
wkraczają w krwistoczerwonych kombinezonach i maskach Salvadora Dali. A Profesor
rozpoczyna negocjacje z policją, a konkretnie Raquel Murillo.
Myślę, że pisząc o tym serialu warto
podzielić go na dwie części – dwa pierwsze sezony, które w istocie są jednym i
za które odpowiadała hiszpańska stacja Antena 3 oraz dwa kolejne, wyprodukowane
po przejęciu produkcji przez Netflix. Dwa
pierwsze sezony Domu z papieru to
zamknięta historia jednego napadu. Na pozór historia nie jest jakoś specjalnie
oryginalna, bo cóż może być oryginalnego w historii idealnego skoku życia? Twórcy
zdają sobie z tego sprawę i obracają przyzwyczajenia widza na swoją korzyść,
grając z pewnymi schematami. Na przykład Profesor. Przywykliśmy do geniuszy
zła w stylu Moriarty’ego z Sherlocka,
a hiszpański serial serwuje nam geniusza, który zaplanował napad, ale jest sympatyczny,
nieśmiały, a na dokładkę jest jeszcze idealistą. W tym świecie syndrom
sztokholmski ma prawo być prawdziwą miłością, a naczelny psychopata okazać się
bohaterem. I tak dalej. Myślę, że ta gra ze schematami mogła być jednym z powodów
sukcesu tej produkcji.
Na pewno zaważyli na nim także
bohaterowie. Cała galeria barwnych
postaci, z których widz może wybrać sobie ulubieńca. Są oni różni, wyraziści, a
wprowadzone retrospekcje i to, czego dowiadujemy się o ich przeszłości w
trakcie trwania serialu, pozwala na pogłębienie charakterystyki psychologicznej.
Aktorzy są dla mnie w większości nieznani i sądzę, że dla przeciętnego
polskiego widza także, ale odwalili kawał dobrej roboty.
Pierwsze dwa sezony to emocjonująca i
trzymająca w napięciu historia, w której cały czas coś się działo, Profesor
pogrywał sobie z policją, zamknięci w środku rabusie stale mieli pod górkę i
mimo nawarstwiających się problemów, jakoś sobie radzili. Po prostu oglądało
się świetnie. Warto też zwrócić uwagę, że choć był to serial o rabusiach, to
Profesor wykombinował sobie, że dobrze by było, gdyby wsparła ich także opinia
publiczna, bo, po pierwsze, przecież
właściwie nie kradną pieniędzy, tylko drukują (nie da się ukraść czegoś, co nie
istnieje), a po drugie, nawet jeśli okradają to bogatych, a dają biednym (czyli
sobie). I sympatia twórców Domu z papieru
(i widza) ewidentnie jest po stronie rabusiów. Jest w napadzie element
sprzeciwu wobec systemu. Buduje się więc pewna ideologia, ubrana w
krwistoczerwony kombinezon, która ma twarz Salvadora Dali i własny hymn –
piosenkę Bella ciao, pieśń włoskich
partyzantów antyfaszystowskich, którą po seansie trudno wyrzucić z głowy.
Jak już pisałam, dwa pierwsze sezony Domu z papieru to zamknięta historia,
ale ponieważ serial okazał się hitem, zdecydowano się na kontynuację, ze
zdecydowanie większym budżetem. Czy
kręcenie kolejnych sezonów było potrzebne? Moim zdaniem nie, a co gorsza,
notują one spory spadek jakości. Już sama motywacja do kolejnego napadu
wydaje się mocno naciągana, a potem absurdy zaczynają się piętrzyć. Nie
twierdzę, że w pierwszych dwóch sezonach nie było głupotek logicznych, ale co
innego głupotki, na które można przymknąć oko, a co innego utopienie fabuły w
oparach absurdu. Niektóre sceny (jak ucieczka pewnego niezniszczalnego
ochroniarza czy skomplikowana operacja chirurgiczna przeprowadzona przez
kompletnego żółtodzioba) oglądałam zdumiona, że ktoś w ogóle coś takiego
wymyślił.
Kolejnym problemem jest wtórność.
Elementy, które pojawiły się w fabule pierwszych sezonów powracają, czasem
nawet wielokrotnie, a do tego są nadmiernie rozbudowane. Tak jakby twórcy
trochę zachłysnęli się tym, że mają do dyspozycji o wiele większy budżet. Widać
to w sposobie realizacji – szerszych planach, ujęciach z rajskich wysp i tak
dalej. To, co w pierwszym sezonie wykonywał jeden Rio, teraz realizuje cała
grupa informatyków z Pakistanu. Opuszczony hiszpański dom zamienia się w piękną
gotycką katedrę. Piosenek także jest więcej – pojawia się Ti amo, Guantanamera czy
hiszpańska wersja Barki, ale żadna
nie ma takiej siły rażenia jak Bella ciao.
Więcej nie zawsze znaczy lepiej.
Twórcy nie potrafią pożegnać się z
bohaterami, którzy powinni z różnych przyczyn zniknąć po pierwszym sezonie i
kurczowo się ich trzymają. Najbardziej widać to na przykładzie Pedro Alonso,
ulubieńca sporej części publiczności, który swoją rolę odegrał znakomicie, ale
w czwartym sezonie naprawdę nie powinno go już być. Podobnie jak Arturo Romána,
którego pojawienie się wynika też tylko i wyłącznie z tego, że twórcy nie potrafią
odpuścić sobie bohaterów z pierwszego sezonu.
Aktorzy nadal grają dobrze, a absolutną gwiazdą trzeciego i czwartego
sezonu jest Najwa Nimri jako Alicia Sierra. Wnosi ona powiew świeżości do
serialu i kradnie każdą scenę dla siebie. Nowi bohaterowie z gangu Profesora: Bogota, Marsylia
czy Palermo, dopiero w czwartym sezonie dostają trochę więcej czasu dla siebie
i nie marnują tej szansy. Na minus wyróżnia się tylko bezbarwna Sztokholm i
Denver, którego charakter nie wiadomo dlaczego został zmieniony. W pierwszych
sezonach to nie był intelektualny orzeł, ale sympatyczny chłopak z
charakterystycznym śmiechem. A teraz to naburmuszony i buzujący agresją
mężczyzna.
Trzeba jednak oddać, że akcja nadal trzyma dość dobre tempo, choć
zdarzają się odcinki, które nie są zbyt zajmujące. Pierwsze dwa sezony obejrzałam
szybko, kolejne dwa zajęły mi dwa razy tyle czasu. Czwarty bardzo wolno się
rozkręca, ale dwa ostatnie odcinki obejrzałam z zaciekawieniem, myśląc: nie
można tak było od razu? I niespodzianka, Netflix wcale nie ma zamiaru kończyć
jeszcze Domu z papieru i dalej będzie
odcinał kupony od jego popularności.
Dom z papieru to wciągający i trzymający w napięciu serial, który mimo bazowania na
kliszach, ma w zanadrzu kilka fajnych twistów. Choć na moje oko dwa pierwsze
sezony są zdecydowanie lepsze niż kręcona na siłę kontynuacja będąca efektem
międzynarodowej popularności. Dom z papieru padł trochę ofiarą własnego sukcesu. Ale
jeżeli otworzy to furtkę dla innych hiszpańskich seriali, to ja jestem
zdecydowanie na tak.
Wielu moich znajomych teraz ogląda ten serial, więc może i ja się skuszę. 😊
OdpowiedzUsuńSporo moich znajomych też ogląda, więc żeby nie odstawać, musiałam obejrzeć ;)
UsuńMój brat non stop mi mówi, żebym obejrzała ten serial. Też wspominał, że ostatni sezon najmniej mu się podobał. Mimo wszystko szkoda, że jakoś tego serialu spadła.
OdpowiedzUsuńKsiążki jak narkotyk
Niestety, trochę zaszkodziła mu własna popularność. Ale przynajmniej dwa pierwsze sezony warto obejrzeć.
Usuń