Które „Gwiezdne wojny” są najlepsze? – subiektywny ranking filmów
Star Wars, logo, źródło: https://pixy.org/500259/
Disney właśnie domknął trylogię sequeli
(a przy okazji całą rozpisaną na trzy trylogie sagę) filmem Skywalker. Odrodzenie. Przy okazji zrobiłam
sobie powtórkę z całych Gwiezdnych wojen
i uszeregowałam filmy od najgorszego do najlepszego. Oczywiście według mojego
gustu.
Uwaga. Tekst zawiera spoilery do wszystkich części.
9. Mroczne widmo (The Phantom
Menace), 1999
Największym grzechem filmu otwierającego trylogię prequeli jest
infantylność i kiepski scenariusz, który funduje widzowi wiele dłużyzn. Tak jakby Lucas stwierdził, że
skoro na ekranie obserwujemy małego Anakina Skywalkera, powinien to być film
dla dzieci. Pewnie też z tego względu wprowadzono postać Jar Jar Binksa, sypiącego
irytującego żartami. W efekcie mimo że film dotyczy poważnego konfliktu, w
ogóle nie czuć jego stawki. Do tego próbowano grzebać w koncepcji Mocy,
odzierając ją z mistycyzmu i zastępując obecnymi we krwi midichlorianami.
Z plusów: film zawiera świetną sekwencję wyścigu ścigaczy na Tatooine oraz
jedną z najlepszych scen walki na miecze świetlne – Obi-Wan i Qui-Gon kontra
Darth Maul. Świetna
choreografia i emocje, podbite jeszcze znakomitą kompozycją Duel Of The Fates Johna Williamsa. Kompozytor
pokazał nam coś, czego w oryginalnej trylogii jeszcze nie widzieliśmy, zupełnie
nowy motyw, z świetnym wykorzystaniem chóru. Williams kreatywnie podszedł do
tworzenia muzyki, mieszając znane i powszechnie kojarzone w Gwiezdnymi wojnami motywy z zupełnymi
nowościami. Duel Of The Fates jest
znakomitym przykładem, że była to właściwa ścieżka.
Z zalet Mrocznego widma mogę
jeszcze wymienić fakt, że ten film rozszerza naszą wiedzę na temat tego
uniwersum. Mamy
okazję zobaczyć funkcjonowanie podupadającego Senatu Republiki. Ponadto Lucas,
chyba po raz pierwszy, pokazał taką planetę jak Naboo. Dotychczas widzieliśmy
światy tworzone jeden do jednego, np. Tatooine = pustynia, a tutaj mamy do
czynienia z funkcjonującymi na tej samej planecie różnymi istotami i
ekosystemami.
8. Atak
klonów (Attack of the Clones), 2002
Jeżeli szukalibyście filmu z tragicznie napisanym i zagranym
wątkiem miłosnym, ten będzie jak znalazł. Koszmarne dialogi (z kultowymi
już rozmowami o pisaku na czele) podbite niesamowicie drętwą grą aktorską Natalie
Portman i Haydena Christensena, bez grama chemii między bohaterami, są trudne
do oglądania. O desperacji fanów Gwiezdnych
wojen niech świadczy fakt, że stworzyli teorię, według której Padme nie
była zakochana w Anakinie, lecz młody Jedi wpływał na nią swoją Mocą. I stąd ta
cała sztuczność i nienaturalność.
A przecież gdyby nie ten koszmarny
wątek miłosny (trochę tylko złagodzony przez towarzyszącą mu świetną kompozycję
Willimasa) Atak klonów mógłby być
całkiem niezłym filmem. Osobiście bardzo
lubię wątek Obi-Wana, a Ewan
McGregor świetnie sprawdza się w tej roli. Jak już pisałam przy Mrocznym widmie nie podzielam dość
powszechnej niechęci do wątku politycznego. Wręcz przeciwnie. Podoba mi się
ukazanie zdegenerowanego i przeżartego przez biurokrację Senatu oraz zbytnio
zadufanych w sobie rycerzy Jedi.
To kolejny film, w którym Lucas daje upust swojej pasji do kreowania
nowych, niezwykłych planet. Największe wrażenie w tym epizodzie zrobiło na mnie
Kamino, planeta klonerów, pokryta szalejącymi oceanami i zamieszkiwana przez
istoty, do których określenie futurystyczne
pasuje jak znalazł. A
zaglądniemy jeszcze do Coruscant, stolicy Republiki, która jest jednym ogromnym
miastem, i na Naboo – jeszcze piękniejsze niż w poprzednim epizodzie. Świetna
jest też zamykająca film bitwa na Geonosis.
7. Przebudzenie Mocy (The Force
Awakens), 2015
Na pozór z tym filmem wszystko jest w
porządku. Właściwa kompozycja, dobre tempo, uroczy droid BB-8, nowi ciekawi
bohaterowie (przesympatyczna Daisy Ridley jako Rey, John Boyega jako trochę
zagubiony szturmowiec zmieniający barwy i najlepszy pilot Rebelii czyli Oscar
Isaac w roli Poe Damerona), a do tego sentymentalny powrót wielkiej trójcy ze
starych Gwiezdnych wojen. Ponadto
porzucenie nadmiernych efektów specjalnych, czym raczyły nas prequele, na rzecz
urokliwych, ale znacznie bardziej kameralnych widoków. I konfrontacja między
Kylo a Finnem i Rey w ośnieżonym lesie – to było naprawdę piękne, jedna z moich
ulubionych sekwencji walk na miecze świetlne w Gwiezdnych wojnach.
Problem z Przebudzeniem Mocy
jest taki, że to po prostu kalka Nowej
nadziei. Cały szkielet fabularny został przepisany jeden do jednego.
Sytuacja w galaktyce wygląda praktycznie tak samo. A kopiowania nie wybaczam
nigdy. Jest to film
zachowawczy, bezpieczny, a co jeszcze dziwniejsze, do scenariusza dopasowała
się muzyka, która specjalnie nie zostaje w głowie. No może prócz tematów
związanych z Rey i Kylo, a i one nie porywają jakoś specjalnie.
A, i ja po tym filmie strasznie nie
lubiłam Kylo Rena. Teraz lubię go bardziej, ale to po części wynika z faktu, że
tak bardzo rozbudowano tę postać w Ostatnim
Jedi. Ale ten monolog nad nadpalonym hełmem Vadera i niszczenie w furii
Bogu ducha winnych monitorów, do dziś oglądam z zażenowaniem.
6. Skywalker: Odrodzenie (The Rise of Skywalker), 2019
Świeżynka, która zbierała bardzo
negatywne recenzje i trochę bałam się iść na ten film. Obejrzałam i powiem tak
– nie jest tak tragicznie, jak piszą niektórzy, no ale dobrze też nie jest.
Miałam świadomość, że z Abramsem za sterami będzie to film bardzo zachowawczy i idący po najmniejszej linii oporu. I taki
właśnie jest. W głównej mierze nastawiony na to, by spełnić oczekiwania fandomu
oraz sprostować skrytykowane przez fanów decyzje podjęte przez Johnsona w Ostatnim Jedi. Pierwszym problemem
tego filmu jest fakt, że nie do końca jest on dziełem, które opowiada całą
historię. Są tu poważne luki w istotnych dla fabuły elementach, które są ponoć
wyjaśnione w jakichś komiksach czy ilustrowanych przewodnikach. No nie, takich
rzeczy to się nie robi. Skywalker: Odrodzenie był szumnie
zapowiadanym zwieńczeniem nie tylko trylogii sequeli, ale i całej sagi. A nie
jest ani jednym ani drugim. Fabuła sequeli jest pełna dziur i nie spina się w
logiczną całość, bohaterowie zapominają o tym, co się stało w Ostatnim Jedi i jakie decyzje
podejmowali. Palpatine jako główny antagonista nie byłby takim złym wyborem na
ostatecznego wroga, bo w końcu to z nim walczą od początku Skywalkerowie, ale
nie wyciągnięty niczym królik z kapelusza, gdy we wcześniejszych filmach nic
nie wskazywało na jego powrót. Nie chcę się już pastwić nad dziurami
fabularnymi, które im bardziej człowiek nad tym myśli, tym stają się większe,
ale napiszę, co mi się w tym filmie podobało.
Kylo Ren. A właściwie Adam Driver jako Kylo Ren. Driver jest zdecydowanie
skarbem najnowszej trylogii. Jego gra jest kapitalna, potrafi przekazać całą
gamę emocji tylko przy pomocy mimiki. Kradnie każdą scenę, w której się pojawia. Choćby po
pojedynku z Rey, gdy widać, jak wraca na jasną stronę Mocy, czy wtedy, gdy na
ułamek sekundy zobaczyliśmy, kim mógł być Ben Solo (na marginesie – finałowa
scena z Kylo i Rey to jest jakiś koszmar, nie napiszę tu sekwencji wydarzeń, bo
fatalnie ona wygląda i tylko dzięki grze Drivera zdołałam jakoś przez nią
przebrnąć. Ale to było bardzo bardzo złe, nie mówiąc już o tym, że Abrams
poszedł po linii najmniejszego oporu). W
ogóle ta trylogia miała szczęście do aktorów. Daisy Ridley, John Boyega i Oscar
Isaac to trójka, którą świetnie ogląda się razem na ekranie. A ten potencjał zdecydowanie
nie został wykorzystany. Bolesna nauczka Damerona z Ostatniego Jedi przeszła bez echa, a Finn do końca filmu nie
wykrztusił z siebie, że ma tę Moc. I zdecydowanie bardziej wolałam koncepcję
pochodzenia Rey, którą przedstawił Johnson. Zakończenie z Rey Skywalker jestem
w stanie zaakceptować, ale bardziej na poziomie symbolicznym. Wtedy spina mi
się to z całością Gwiezdnych wojen.
Choć gdyby Rey dała miecz Skywalkera chłopakowi z miotłą wcale nie byłoby to
gorsze. C-3PO jest niezastąpiony, a
wszystkie droidy, bez których uniwersum nie byłoby tym samym, zostały
docenione.
Nawiązań do poprzednich części jest
tutaj całe mnóstwo. Niekiedy nie za bardzo potrzebne i przenoszone jeden do
jednego (jak podduszanie przez Kylo podwładnego czy wyciagnięcie z wody X-winga),
a także prawdziwie wzruszające – moment, gdy do Rey przemawiają dawni
mistrzowie Jedi. Piękna jest także scena walki na gruzach Gwiazdy Śmierci. Dobrze
wypada także Exegol. Swoją drogą, szkoda,
że twórcy w pogoni za sentymentalizmem fanów, zapomnieli, że wypadałoby trochę
to uniwersum rozszerzyć. W efekcie galaktyka to w większości planety, które już
odwiedziliśmy, a o jej losach decyduje kilka rodzin. Trochę przykre.
5. Nowa
nadzieja (A New Hope), 1977
Początek całej przygody, który
początkowo miał być pojedynczym filmem. I rzeczywiście, ukazuje nam skrawek
odległej galaktyki, ale sama historia
jest dość prosta, bazująca na mityczno-baśniowym wzorcu. Perypetie Luke’a to
uniwersalna historia herosa, który odkrywa swą Moc, wyrusza w podróż i spotyka
na swojej drodze kolejne archetypiczne postaci – jak mędrzec, księżniczka czy
potwór (tę zaszczytną funkcję rezerwuję dla Vadera, a jakże). Jednak
Lucasowi udało się stworzyć niezwykle ciekawą trójkę bohaterów, z którymi chce
się przeżywać przygody i stanąć po jasnej stronie Mocy. Do tego mamy
kosmicznego Flipa i Flapa – czyli C3PO i R2D2. A wszystko to uzupełnia kultowa
muzyka Johna Williamsa.
Dlaczego więc tylko piąte miejsce,
zapytacie? Ano dlatego, że na razie zobaczyłam tylko skrawek galaktyki i
momentami pojawiają się dłużyzny.
4. Ostatni Jedi (The Last Jedi),
2017
Film, który po zachowawczym Przebudzeniu Mocy miał odwagę, by podążyć
własną ścieżką. I moim zdaniem wyszło mu to bardzo dobrze.
Fantastyczny Adam Driver jako Kylo Ren po tym filmie całkowicie zmienił
moje spojrzenie na tę postać. Dostaliśmy bohatera targanego wewnętrznym
konfliktem, gotowego spopielić wszystko, by na ruinach zacząć budować nowy
świat. Jasna strona
Mocy też może okazać się niełatwa do zignorowania, i w Ostatnim Jedi tak wyraźnie zobaczyłam to po raz pierwszy. Do tego
więź łącząca młodego Solo z Rey – świetny pomysł, a jeszcze lepiej zostało to
zagrane.
Mark Hamill jako złamany mistrz Jedi – nie tego się spodziewałam, ale to
kolejna znakomita aktorska kreacja w tym filmie. I jakoś tak koresponduje mi z tym,
że Hollywood nigdy nie dostrzegło w nim talentu, który tu widać jak na dłoni.
Jeżeli rzeczywiście Mark Hamill miałby zagrać Vesemira, to ja jestem
zdecydowanie na tak. Wzruszająco wypada scena rozmowy Luke z Leią. Zwłaszcza że
jest to także symboliczne pożegnanie z Carrie Fisher. Rozmowa rodzeństwa oraz
śmierć Luke’a to dwa najbardziej wzruszające momenty w filmie. Na końcu zobaczyliśmy takiego mistrza
Skywalkera, jakiego się spodziewaliśmy. Całość została przepięknie sfilmowana,
z symbolicznym zachodem słońca i nawiązaniem do dwóch słońc Tatooine. A Binary Sunset nigdy nie wydało mi się
tak przejmujące jak wtedy.
Ostatni Jedi
stawia bohaterów przed kolejnymi próbami, pokazując ścieżkę, jaką przechodzą.
Kylo, Rey to dla mnie żadne zaskoczenie, ale pozytywnie zaskoczyła mnie nauczka
Damerona i skontrastowanie go z postacią wiceadmirał Holdo. Na minus – wątek
Finna, na którego nie ma żadnego pomysłu.
W tym filmie chyba po raz pierwszy
czuć, że walka z Najwyższym Porządkiem oznacza
także śmierć wielu ludzi, czasem zdecydowanie zbyt wielu. Ten realizm,
brutalność nigdy tak mocno nie wybrzmiały w Gwiezdnych
wojnach (pomijam tu film Łotr 1,
który jest poboczną historią). Pobrzmiewa on także w scenach w kasynie i
przedstawieniu handlarzy bronią, którzy dzięki trwającym walkom czerpią zyski
od obu stron i mają się świetnie. W tym kontekście bardzo mnie cieszy wprowadzenie
postaci Rose (Kelly Marie Tran). Rose nie jest nikim ważnym, ale przecież
większość z nas jest ludźmi, którzy jakoś szczególnie się nie wyróżniają, co
nie znaczy, że jesteśmy nieważni. Lubię dziecięcy zachwyt Rose połączony z
brakiem naiwności co do realiów rządzących światem. W duecie z Finnem, jest
zdecydowanie ciekawszą postacią.
Podobała mi się też koncepcja Mocy. Nie jest ona zarezerwowana
tylko dla wybranych (czytaj – wywodzących się z rodów, w których przodkowie
także władali Mocą), lecz może stać się udziałem każdego, nawet nieważnego i
pogardzanego (kapitalne zakończenie, w którym pojawia się chłopiec z miotłą).
Takie przesłanie bardzo mi pasuje do Gwiezdnych
Wojen. Na plus także zaliczam wplecienie symboliki, znaku rebeliantów,
który jest nadzieją dla pogrążającej się w mroku galaktyki. I cudowne sceny na
solnej planecie Crait.
Minusy? Pewna scena z Leią w kosmosie
oraz fakt, że choć Ostatni Jedi
bardzo mi się podobał, to jednak widać, że Rian Johnson wolał skupić się na
zrobieniu dobrego, ale w dużej mierze autonomicznego filmu. Odrzucił wątki,
które mu się nie podobały (np. Zakonu Rycerzy Ren), a to negatywnie wpłynęło na
całość trylogii sequeli.
3. Zemsta Sithów (Revenge of the Sith), 2005
Film, który od pierwszej sceny wciąga
widzów w wir wydarzeń i nie odpuszcza aż do samego końca. Palpatine (znakomity Ian McDiarmid) konsekwentnie realizuje plan
przeciągnięcia Anakina na ciemną stronę Mocy, izoluje go od innych Jedi,
próbuje odciąć od Obi-Wana, a wreszcie uderza w jego największą słabość – lęk
przed stratą ukochanej osoby (znakomita scena rozmowy w operze). Odsłaniają się
kulisy planu, który ma na celu unicestwienie zakonu Jedi. Dotychczas znaliśmy
tylko zręby, teraz widać go w całej pełni. Słaby, gnuśny Senat, upadająca
Republika, zaślepieni wspomnieniami dawnej wielkości Jedi i przebiegły Sith.
W Zemście
Sithów widać, jak powinno się robić finał trylogii. Może Lucas nie zawsze
wybierał najlepsze rozwiązania, ale finalnie
widać, jak sceny z poprzednich filmów rezonują, jak to, co od początku
mistrzowie Jedi wskazywali jako słabość Anakina – strach przed stratą i niechęć
do wyrzeczeń – ostatecznie doprowadza do jego przejścia na ciemną stronę. Historia
bohaterów jest pełna i logiczna. Hayden Christensen w tym filmie zagrał
najlepiej, Ewan McGregor jest znakomity – wreszcie widać więź między nimi. Natalie Portman wypowiada w tym filmie
najlepszą frazę: A więc, tak umiera
wolność… Wśród burzy oklasków, więc wybaczam niedostatki gry
aktorskiej.
Finał można określić tylko jednym
słowem: epicki. Tragiczna walka między Anakinem i Obi-Wanem na Mustafar
przeplatana ujęciami z walki Imperatora i Yody. Emocje sięgają zenitu, podbite
jeszcze znakomitą ścieżką dźwiękową skomponowaną przez Williamsa, moją ulubioną
ze wszystkich Gwiezdnych Wojen.
Mroczną, niepokojącą, z takimi cudownymi utworami jak March on the Jedi Temple czy Battle
of the Heroes.
2. Powrót Jedi (Return of the Jedi), 1983
Finał kosmicznego konfliktu, w którym
Ruch Oporu podejmuje rozpaczliwą próbę pokonania Imperium. A równolegle toczy
się znacznie bardziej kameralne, ale nie mniej ważne, starcie Luke’a i Dartha
Vadera. Uwielbiam Luke’a z tej części
trylogii. Od samego początku, wydarzeń w siedzibie Jabby, pojawił się w nim
niezwykły spokój, który nie opuścił go aż do samego końca. Najbardziej
emocjonujące sceny rozgrywają się tym razem nie w kosmosie, ale sali tronowej
Imperatora, gdzie naprzeciw siebie staje trzech potężnych użytkowników Mocy. Znakomicie poprowadzono wątki trójki
głównych bohaterów, świetnie rozpisano relację Luke’a z Vaderem. Atmosfera
gęstnieje aż do samego końca, a od emocji trzeszczy w powietrzu.
Tylko te misiowate stworki…
1. Imperium kontratakuje (The Empire Strikes Back), 1980
To część sagi, w której udało się wszystko. Wątki zostały świetnie
poprowadzone, humor, przygoda i mrok miesza się w odpowiednich dawkach, by
stworzyć mieszankę, od której nie sposób się oderwać. Ten film to najbardziej mroczna ze
wszystkich części Gwiezdnych wojen, która
nawet nie ma szczęśliwego zakończenia. Opowieść o dojrzewaniu Luke’a – nie
tylko przechodzi trudny trening, ale musi także zmierzyć się z prawdą o swoim
pochodzeniu. W Imperium kontratakuje
pojawia się inna niezwykle ważna postać
dla uniwersum – Yoda, która jest takim samym zaskoczeniem dla młodego
Skywalkera, jak i dla widza. Wojna nikogo
wielkim nie czyni – odparowuje Yoda, gdy młody bohater oznajmia, że
szuka wielkiego wojownika. Mistrz wszystkich Jedi niejednokrotnie w bolesny
sposób uzmysławia Luke’owi, jak niewiele jeszcze potrafi i jak silne bariery
tkwią w nim samym.
Ten film ogromnie rozwija postać głównego antagonisty Dartha Vadera. Emanuje z niego groza, budzi lęk,
ale jednocześnie zaczynamy się orientować, że jest w nim coś więcej,
niejednoznaczność, której na pozór nie powinno w nim być. Wyczuwam konflikt. W Imperium
kontratakuje pojawia się także kompozycja nierozerwalnie związana z
postacią Vadera – słynny Marsz Imperialny.
Wad nie ma.
Generalnie się zgadzam, chociaż podciągnęłabym nieco Nową Nadzieję. Ja chcę jednak wspomnieć o Rouge One, które jako jedyny spin-off moim zdaniem dorównał poziomem starej trylogii. Tylko o The Mandalorian nie wspomnę bo to oczywiste, że wszyscy go kochamy :D
OdpowiedzUsuńNie pisałam o Łotrze, bo wydaje mi się, że to film, który został zrealizowany w zupełnie innej konwencji niż trylogie, bazujące na mityczno-baśniowych wzorcach. Ale też bardzo go lubię :)
UsuńCzy wszyscy oprócz mnie widzieli już The Mandalorian? Pytanie retoryczne ;)
O, Ty też z tych, którzy lubią Ostatniego Jedi... Piątka! :D
OdpowiedzUsuńTeż bym na pierwszym miejscu dała Imperium kontratakuje, to chyba zresztą taki oczywisty wybór ;)
Ale ja bym nie potrafiła stworzyć takiego rankingu, bo zbyt dawno nie oglądałam tych części 1-3, nie wiedziałabym zupełnie, gdzie je wpasować. Ale na Zemście Sithów byłam w kinie i pamiętam te emocje :D No, na tych nowych filmach też byłam, ale na Zemście Sithów miałam 10 lat i dla takiej małej-wielkiej fanki Gwiezdnych wojen to było wielkie przeżycie wtedy :D
Ja nie widziałam The Mandalorian! ;)
Piątka! Kompletnie nie rozumiem tej fali krytyki, która dotknęła "Ostatniego Jedi". Bo jak mówi klasyk: nie może być stare, co jest świeże i nowe ;)
UsuńPrzeglądając recenzje "Gwiezdnych wojen" natknęłam się na uwagę, że każde pokolenie z największym sentymentem wspomina te filmy, które miały premierę w okresie, gdy byli dziećmi-nastolatkami i pewnie coś w tym jest. Tego dziecięcego zachwytu nie da się powtórnie przeżyć :)
Melduję, że "The Mandalorian" dalej nie obejrzany, ale w planach.