„Biała królowa” („The White Quenn”) 2013
Serial „Biała królowa” został
zrealizowany na podstawie cyklu powieści Phillipy Gregory „Wojna kuzynów”, a
konkretnie „Białej królowej”, „Czerwonej królowej” i „Córki Twórcy Królów”.
Kanwą wydarzeń jest słynna Wojna Dwóch Róż, brutalna gra o angielski tron dwóch
rodów – Yorków i Lancasterów. Jedni mieli w swoim herbie różę białą, a drudzy
czerwoną, stąd nazwa. Oglądałam go po „Hollow crown” więc historycznie pasował
idealnie. Henryk VI, niemowlę z ostatniej części ekranizacji szekspirowskiego
cyklu, w „Białej królowej” jest obalonym władcą, który sam nie pamięta jak się
nazywa.
Historia
Wojny Dwóch Róż została pokazana tym razem z punktu widzenia trzech kobiet – Elżbiety
Woodville, żony króla Edwarda IV, Anny Neville, córki Ryszarda Neville’a,
hrabiego Warwick zwanego Twórcą Królów, późniejszej żony Ryszarda III oraz Małgorzaty
Beaufort, matki Henryka Tudora.
Akcja
serialu zaczyna się w 1464 r. Permanentna wojna wyniszcza kraj. Twórca Królów,
hrabia Warwick, umieszcza na tronie Edwarda IV z rodu Yorków. Ma nadzieję na
pełną kontrolę nad młodym królem. Jego plany biorą jednak w łeb, gdy władca
poślubia Elżbietę Woodville, kładąc tym samym kres politycznym intrygom Twórcy
Królów, który zaplanował ożenek Edwarda z francuską królewną. Hrabia Warwick
zaczyna więc działać na własną rękę i szukać wdzięczniejszych sprzymierzeńców.
W odwodzie jest przecież uwięziony król Henryk VI. O przywróceniu go do władzy,
a przede wszystkim koronie dla syna marzy Małgorzata Beaufort, żona
przyrodniego brata obalonego władcy.
Jak
widać, intryga w serialu jest naprawdę imponująca. Porównania z „Grą o tron” są
oczywiste, ale akurat w tym przypadku najpierw była Wojna Dwóch Róż, która była
inspiracją dla G. R. R. Martina. Każda strona ma swoje racje, swoje interesy i
pragnie przede wszystkim ochronić tych, których kocha. Bo dla przegranych nie
będzie litości. Nawet jeśli to tylko małe dzieci.
Kobiety
wiedzą o tym nawet lepiej od mężczyzn. Plotą swoje intrygi, wpływają na
polityczne wybory, ale prawda jest okrutna – ostatecznie mogą tylko modlić się
o korzystny dla siebie wynik. Bo nie mają na niego wpływu. Tak jak i na swoje
życie, całkowicie uzależnione od mężczyzn. Od władzy jednego może je uratować
tylko inny. Średniowiecze jest brutalne.
Trochę
niefortunny w tym kontekście jest wątek magii, którą dysponują kobiety z rodu
królowej Elżbiety. Są przedstawiane jako potomkinie czarodziejki Meluzyny.
Teoretycznie magią mogą zdziałać wszystko, w praktyce nie bardzo im wychodzi.
Wątek magii wydaje się doklejony na siłę, żeby bardziej tajemniczo i
atrakcyjnie było. Niestety, nie jest. Do tego wywołuje wrażenie, że kobiety
potrzebują nadprzyrodzonych mocy, by cokolwiek zdziałać.
Główną
rolę, Elżbiety Woodville, zagrała Rebecca Ferguson. Zagrała poprawnie, jej
uroda dobrze pasuje do postaci Elżbiety. Ma w sobie tę świetlistość i
niewinność, która z czasem, na dworze będącym kłębowiskiem żmii, przekształca
się w siłę i stal. Trochę bawił mnie fakt, że mimo upływu czasu i narodzin
kolejnych dzieci, Elżbieta nie zmieniała się niemal wcale. Przepraszam, pod
koniec serialu dorobili jej cienie pod oczami.
Annę
Neville (Faye Marsay) poznajemy jako młodą, nawiną dziewczynkę, która nie ma w
sobie nic z ojca, Twórcy Królów. Jest tylko pionkiem, który inni przestawiają,
jak chcą. Jednak z czasem (nie bez znaczenia był tu wpływ teściowej, Małgorzaty
Andegaweńskiej) Anna coraz lepiej radzi sobie
w świecie bezwzględnych, pałacowych intryg. Co nie zmienia faktu, że
spośród trzech głównych bohaterek, to właśnie ona najmocniej oberwała od życia.
A że zawsze czuję sympatię do pokrzywdzonych, lubię także ją. Grająca ją
aktorka sprawia wrażenie młodziutkiej (także się nie starzeje) i bezbronnej.
Nawet gdy jest królową.
Teraz
czas na moją ulubienicę. Małgorzata Beaufort zagrana przez Amandę Hale, to moim
zdaniem najlepsza kobieca rola w serialu. Postać trochę jakby odklejona od
rzeczywistości, ale wybitna intrygantka, która potrafi manipulować wszystkimi
dookoła, zwodzić i kłamać. Co nie przeszkadza jej być przekonaną, że została
wybrana przez Boga do wypełnienia wielkiej misji. Fanatycy tak już mają, a
Małgorzata niewątpliwie jest fanatyczką. Lubię u niej tę dwoistość, którą
ludzie średniowiecza potrafili świetnie w sobie godzić. Amanda Hale nie ma
klasycznej urody, ale jest intrygująca i do tej postaci świetnie pasuje. I też
się nie starzeje ;)
Teraz
kilka słów o rolach męskich. Max Irons jako król Edward IV nie wypada zbyt
przekonująco. Na razie nie wygląda na to, by odziedziczył talent po sławnym
tacie. Pasuje bardziej do niezbyt ambitnych produkcji młodzieżowych niż serialu
historycznego. Zdecydowanie nie udźwignął roli. Jeszcze na początku jako
nieporadny monarcha, dopiero uczący się sprawowania władzy, od biedy mógłby
ujść. Ale później nie dodał nic od siebie, nie pokazał przemiany postaci.
Słabiutko.
Jego
brata George’a gra David Oakes. Ci, którzy zaglądają na mój blog, wiedzą, że do
tego aktora mam słabość. I po obejrzeniu „Białej królowej” potwierdzam swoją
opinię – on urodził się po to, by grać w produkcjach kostiumowych. Wcześniej
mogliście go zobaczyć w „Filarach ziemi” i „Rodzinie Borgów”. Tym razem jest
nieco mniejszą szują niż w poprzednich wcieleniach. Targany żądzą władzy i
ambicją George to całkiem ciekawa postać. Zwłaszcza w scenach, gdy się wścieka
i daje ponieść ambicji. Ma w sobie nutkę szaleństwa. Bardzo podobała mi się
scena, gdy w obecności całego dworu rzuca Edwardowi i Elżbiecie w twarz
wszystkie winy. Brzmi jak tyrada zrozpaczonego po śmierci żony nawiedzeńca–
szkopuł w tym, że wszystkie jego zarzuty są prawdziwe.
Dzielnie
kroku dotrzymuje mu Aneurin Barnard w roli Ryszarda, najmłodszego brata króla. Tego
aktora do tej pory w ogóle nie znałam, ale w tym serialu sprawdził się bardzo
dobrze. Zarówno w roli młodego, naiwnego jeszcze książatka, romantycznego
kochanka, a wreszcie dojrzałego mężczyzny, który dość rozpaczliwie próbował
ocalić honor i szacunek dla samego siebie. A w czasie Wojny Dwóch Róż to rzecz
bardzo trudna. Z pociesznego początkowo księcia, Aneurin Barnard wyciągnął
nieco mroku i posępności. Odczarował czarną legendę Ryszarda. No cóż, historię
zawsze piszą zwycięzcy, więc dla pokonanego Ryszarda nie mogła ona być łaskawa.
W
roli Twórcy Królów znakomicie sprawdził się James Frain. To aktor tak
charakterystyczny, że choćby pojawił się tylko w epizodzie, zawsze zapada w
pamięć. Taki był jako szalony wampir w „Czystej krwi” i ambitny Thomas Cromwell
w „Dynastii Tudorów”. Ten sam przypadek co David Oakes – urodzony, by grać w
filmach kostiumowych. W „Białej królowej” kreuje postać podobną do Cromwella.
Żądnego władzy, upartego i knującego dalekosiężne intrygi. Z wprawą rozstawia
wszystkich na swojej szachownicy. Nawet córki są dla niego tylko środkami do
osiągnięcia celu.
Ale
w serialu natrafił na godnego siebie gracza. Zresztą przy nim nawet intrygi
głównych bohaterek wypadają dość blado. Kogo mam na myśli? Oczywiście Thomas
Stanley’a w interpretacji Ruperta Gravesa. Ten to wie, jak stać się języczkiem
u wagi. Dyplomacja wyższej klasy.
„Biała
królowa” intrygami stoi, a Wojna Dwóch Róż, skomplikowane relacje między
rodami, przeróżne prawa do tronu, jako tło historyczne nadaje się idealnie. Wszyscy
knują i spiskują, wierność budzi pusty śmiech, a lojalność dotyczy tylko samego
siebie, bo nawet nie rodu. W związku z tym scen bitewnych jest jak na
lekarstwo. I lepiej, gdyby nie było ich wcale, bo wypadają blado. W „Hollow
crown” pisałam o kameralności, ale to, co zaprezentowali nam twórcy „Białej królowej”
jest żałosne. Wodzowie przekradający się przez las, paru statystów i właściwie
to wszystko. Duży minus.
Kostiumy
nie oszałamiają. Są poprawne. Szkoda tylko, że niektórzy bohaterowie przez pół
serialu maszerują w tych samych ubraniach. Bieda.
Jedna
rzecz dręczyła mnie jeszcze podczas oglądania serialu. Trudne do
scharakteryzowania coś, co najczęściej określam jako klimat. Serial albo to ma,
albo nie. Jest to swego rodzaju umowność, oddanie ducha epoki. A tego w „Białej
królowej” mi zabrakło. Może dlatego, że wiele scen rozgrywa się w przestrzeni
zamkniętej, mało jest statystów, a przez ekran w większości przewijają się
tylko główni bohaterowie. Współczesność (i ograniczony budżet) skrzeczy.
Serial
poprawny, dla miłośników kostiumowych produkcji z pewnością wart obejrzenia.
Błysku jednak brak.
Komentarze
Prześlij komentarz