Niech was Pustka pochłonie – „The Originals” sezon 4


Twórcy „The Originals” zaserwowali nam spory przeskok czasowy. Od wydarzeń przedstawionych w finale trzeciego sezonu minęło pięć lat. I nadchodzi to, co było formalnością – Mikaelsonowie zostają przebudzeni. Dobrze, że twórcy odhaczyli to szybko i bezboleśnie. Bo w to, że Mikaelsonowie powstaną, chyba nikt nie wątpił? Z tym, że nie mają już tak łatwo jak wcześniej. Zostali pokonani, a Marcel, nowy król Orleanu, może zabić ich bez trudu. To dla nich zupełnie nowa sytuacja.
         Klaus chce nadrobić stracony czas i zbliżyć się do całkiem już sporej Hope. Tymczasem nadciąga poważne zagrożenie, plaga, która nęka Nowy Orlean od wielu lat. Za sprawą demona o imieniu The Hollow (Pustka) zaczynają znikać dzieci. W kręgu jego zainteresowań jest też Hope. A stary znajomy demona to kierujący obecnie sabatami Nowego Orleanu Vincent.
         Czwarty sezon „The Originals” liczy tylko trzynaście odcinków i jest zbudowany wokół jednego głównego wątku – walki z Hollow. Sam pomysł twórców na tego demona, którego natura długo pozostaje dla widza zagadką, jest jednym z największych atutów tego sezonu. Jest to przeciwnik z którym Mikaelsonowie dotąd się nie zetknęli, zło w czystej formie. Choć trochę mnie bawi fakt, że nikt nie rozpoznał w wężu połykającym własny ogon symbolu Uroborosa. Tylko wszyscy bohaterowie robią na jego widok wielkie oczy, mówiąc, że czegoś takiego nigdy nie widzieli. Ale być może się czepiam.
         Czar nieco prysł, gdy na ekranie zobaczyliśmy Blue Hunt jako Hollow. Nazwanie jej aktorką jest wielce łaskawe, bo tak bezbarwnej postaci to dawno nie widziałam. A jak należy grać Hollow, pokazała Summer Fontana, czyli Hope Mikaelson. W ogóle ten casting jest strzałem w dziesiątkę. Hope w jej wykonaniu jest urocza, a gdy wciela się w Hollow, pokazuje pazury.
         Ale zaraz, zaraz, napisałam w poprzednim akapicie, że trudno o bardziej bezbarwną aktorkę niż Blue Hunt jako Hollow. Kłamstwo to wierutne, bo w czwartym sezonie „The Originals” ma jeszcze dwie godne konkurentki. Jedną z nich jest najemniczka zakochana w Marcelu – Sofya Voronova (Taylor Cole) - o której poza tym, że prezentuje się jak modelka, niewiele więcej mogę napisać. Jej twarz nie wyraża absolutnie niczego, żadnych emocji. Drugą – nowa miłość Freji, Keelin (Christina Moses). Kobieta nudna jak flaki z olejem, podobnie jak historia jej związku z Freyą.
         Czyli, podsumowując, oprócz uroczej Hope w tym sezonie „The Originals” nie ma szczęścia do nowych postaci. Na szczęście stara gwardia nie zawodzi, zwłaszcza duet Joseph Morgan – Daniel Gillies, który nieodmiennie pozostaje siłą napędową serialu.

Uwaga – spoilery
         Jednak nie nowe postacie są największym grzechem czwartej odsłony „The Originals”, bo koniec końców nie ma ich za wiele na ekranie. Jednak pod koniec sezonu produkcja niebezpiecznie zaczyna szybować w stronę niechlubnego poziomu późniejszych sezonów „Pamiętników wampirów” (tak mniej więcej od połowy trzeciego), czego apogeum następuje w finałowym odcinku.
         Twórcy zaczynają powielać błąd, który zupełnie zniszczył „Pamiętniki wampirów”. Tam bohaterowie ginęli i wracali do żywych tak nagminnie, że nie sposób było się przejmować ich śmiercią. Dlatego, gdy padł Elijaha, wcale się nie przejęłam. „No co ty” – pomyślałam – „Originals bez Elijaha? Nie ma opcji. Na pewno go ożywią”. I wcale się nie pomyliłam. Tym samym efekt emocjonalnego potraktowania śmierci bohaterów został zupełnie zniweczony.
         Na domiar złego z martwych powróciła Davina. Nie wiadomo do końca po co. Chyba po to, żeby fani byli zadowoleni, iż ona i Kol wreszcie są razem. Bo zaraz po ożywieniu Davina ponownie znika. Gdzie tu sens i logika?
         Byłam święcie przekonana, że finał czwartego sezonu „The Originals” jest ostatnim odcinkiem serialu. Twórcy postawili bowiem na rozwiązania trochę ni z gruszki ni z pietruszki (jak powrót Marcela do Rebeki, który cały sezon walczył o miłość i życie Sofji. Co się mu odmieniło, mnie nie pytajcie), pospiesznie domykając wszystkie wątki. Zrobiło się sentymentalnie i ckliwie, a w głowie rozbrzmiały mi ostrzegawcze dzwonki, że serial niebezpiecznie dryfuje w stronę „Pamiętników wampirów”.

         Chyba wolałabym nawet, żeby piąty sezon „The Originals” nie powstał. Czasem trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść. Moim zdaniem, formuła serialu się wyczerpała, dlatego jestem pełna obaw przed piątym sezonem. Nie mam wielkich nadziei, że po nowym dla Mikalesonów rozdziale, w którym ponoszą klęskę i muszą rozbić rodzinę, by ocalić Hope, twórcy zdołają skierować serial w dobrą stronę. Zapowiedzi, że cała historia wróci do Mystic Falls, a Hope będzie nastolatką, niebezpiecznie przypomina licealną formułę „Pamiętników wampirów”. Jak będzie, czas pokaże. Zapewne obejrzę z ciekawości, ale nie robię sobie wielkich nadziei. 

Komentarze

  1. Chyba jestem bardzo w tyle, skoro do tej pory nie natknęłam się na ten serial! Muszę koniecznie nadrobić swoje braki, żeby wszystkie informacje z Twojej recenzji wskoczyły na swoje miejsce i pozwoliły mi wyrobić sobie opinię ;)
    http://favouread.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, w takim razie przed Tobą pełne cztery sezony - będzie co oglądać. Jestem ciekawa Twojej opinii :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Zagłada domu Sharpe’ów – „Crimson Peak. Wzgórze krwi”

Pożegnanie z braćmi Winchester – recenzja 15 sezonu „Supernatural”

Co poszło nie tak w serialu „Przeklęta” („Cursed”)

Fantastyka jest kobietą – czyli 5 polskich autorek, z których twórczością należy się zapoznać