To jest już koniec – „Gra o tron” sezon 8 (recenzja spoilerowa)



Stało się. Gra o tron dobiegła końca. Po ośmiu latach spędzonych w Westeros trudno jest mi przyzwyczaić się do myśli, że to już koniec całej historii. Koniec wypatrywania spoilerów i snucia teorii. Jednak HBO szykuje kolejne seriale ze świata Gry o tron, więc jeszcze wiele przed nami. A tymczasem kilka moich luźnych uwag na temat ósmego, finałowego sezonu. Zastanawiałam się nad tym tekstem dość długo, bo po obejrzeniu ostatniego sezonu w głowie miałam mętlik i potrzebowałam czasu, by sobie to wszystko przemyśleć.

Pierwszy odcinek ósmego sezonu przywitał nas bardzo ładną fabularną klamrą, identyczną z tą, jaką mieliśmy okazję zobaczyć w pierwszym sezonie Gry o tron. Na początku do Winterfell przybywa król (czy też królowa), a odcinek kończy się spotkaniem Brana i Jaimiego. To w ogóle był odcinek spotkań, na które czekaliśmy dość długo. Po latach Jon spotkał się z Branem i Aryą, a Sansa po raz pierwszy miała okazję przywitać się z Daenerys. Skutki były zgodne z przewidywaniami. Spotkania Starków były wzruszające, a Sansa i Dany nie zapałały do siebie sympatią.
Drugi odcinek, Rycerz Siedmiu Królestw, jest w mojej opinii najlepszym epizodem tej serii. Emocjonalna bomba, w której obserwujemy szykowanie się bohaterów do ostatecznej bitwy z nieludzkim wrogiem. Podskórnie czuć, że zbliża się apokalipsa. I dostajemy jedną z najpiękniejszych i zapadających w pamięć scen z tej serii – gdy Podrick śpiewa zgromadzonym przy kominku pieśń Jenny ze Starych Kamieni. Zrobiło się naprawdę wzruszająco i przejmująco. Podobnie jak wtedy, gdy Bran powiedział, że Nocny Król chce go zabić, gdyż jest pamięcią ludzkości, a śmierć to przede wszystkim zapomnienie.

A potem przyszedł odcinek trzeci, szumnie reklamowany jako bitwa, jakiej w historii telewizji jeszcze nie widziano. No i ja rzeczywiście nie widziałam takiej, głównie z tego powodu, że niewiele było widać, bo twórcy zdecydowali się mocno przyciemnić obraz. Ot, taka artystyczna wizja. Niektórzy szeptali, że w ten sposób stacja chce zaoszczędzić na efektach specjalnych, ale obejrzałam potem kilka scen rozjaśnionych o parę tonów i jednak nie o oszczędzanie tutaj chodziło. Jednak trzeci odcinek to właściwie przemęczyłam. Dla osoby takiej jak ja, która ma problemy ze wzrokiem, to była mordęga. Wiecie, nawet mi trochę żal reżysera, który miał taki pomysł na bitwę o Winterfell i aktorów męczących się bodajże 55 nocy, bo wszystkie ujęcia kręcono w plenerze. Tyle że cała praca poszła na marne, bo gdy już coś tam udało mi się zobaczyć, to jednak wyglądało to tak, jakby zostało nakręcone w studio. Było przy tym kilka niezłych scen – jak rozpalenie mieczy Dothraków przez Melisandre czy smoki palące ogniem nieumarłych. Jednak sama taktyka bitwy o Winterfell woła o pomstę do nieba. Nie trzeba być strategiem, by dostrzec, że dziecko lepiej zaplanowałoby starcie z nieludzkim wrogiem.
No i scena na którą wszyscy czekaliśmy. Kto też zabije Nocnego Króla? A może scenarzyści spłatają nam figla i główny wróg zwycięży? Nic z tych rzeczy. I w tej kluczowej scenie zaczynają się problemy, które będą się ciągnąć do końca sezonu. Nie jest problemem fakt, że to Arya zabiła Nocnego Króla. Problemem jest to, że twórcy, starając się ze wszystkich sił zaskoczyć widza, zapomnieli, że zaskoczenie samo w sobie nie jest wartością. Ma wartość wtedy, gdy wynika z zasugerowanych wcześniej elementów. A w tym przypadku nic takiego nie miało miejsca. Przepowiednia o Azor Ahai i jego legendarnym mieczu, Światłonoścy, okazała się nic niewarta. A tak naprawdę nie trzeba było wiele, by wpleść ją nawet w tak rozegrany wątek zabicia Nocnego Króla. Bo jedna z fanowskich teorii głosiła, że Światłonoścą jest samo Winterfell i zamieszkujący je Starkowie. Przeszli oni hartowanie w wodzie (podbój Winterfell przez Theona Greyjoya) i sercu lwa (podbój Winterfell przez Boltonów z inspiracji Lannisterów, których godłem jest ryczący lew). Azor Ahai ostatecznie zahartował miecz, zabijając to, co było mu najdroższe. Wszyscy Starkowie, którzy dotrwali do finału, także wiele poświęcili. I takie metaforyczne odczytanie przepowiedni miałoby sens, lecz twórcy nie zdecydowali się go wykorzystać. A szkoda.
Nocnego Króla pozbyto się jak nic nieznaczącej przeszkody. A przecież Inni to wróg, który od początku serialu budził grozę. Na domiar złego nie dowiedzieliśmy się niczego o tym, kim był Nocny Król, jakie były jego motywacje i cele. Nic, ani słóweczka. Arya go zabiła i o sprawie zapomniano. Wychodzi na to, że twórcy zupełnie nie mieli pomysłu, co począć z tą postacią. Przykre.

A potem nadszedł odcinek czwarty. Kolejny, w którym zaczęłam sprawdzać, ile zostało do końca. Bo ilość błędów logicznych zaczęła poważnie wzrastać i oglądało się to naprawdę ciężko. Dany zapomniała o Żelaznej Flocie, skorpiony Eurona strzelały jak karabiny maszynowe, zasięg miały doprawdy imponujący (jak to się stało, że osiągnęły taki pułap jak pikujący ku niebu smok, to ja nie wiem), a do zabicia gada wystarczyło kilka strzał. Litości, kto to wymyślił? I finałowa scena, gdy Cersei miała wszystkich wrogów w zasięgu skorpionów, które bez problemów załatwiły smoka i … nic. Ponoć w tym odcinku zaczęło się szaleństwo Dany. Ja tam widziałam tylko, że jest wkurzona. Całkiem zresztą słusznie.


W piątym odcinku doczekaliśmy się prawdziwej apokalipsy. Dany porządnie się wkurzyła i zniszczyła Żelazną Flotę oraz Królewską Przystań. Wszystko dzięki temu, że skorpiony Cersei przestały strzelać z tak zabójczą precyzją i siłą jak w poprzednim odcinku. Kolejny smaczek to losy słynnej Złotej Kompanii. Liczyłam na ich starcie z Nieskalanymi, ale Cersei zdecydowała się wystawić armię najemników za murami (jaki cel przyświecał takiemu posunięciu, mnie nie pytajcie) i Złota Kompania zginęła pod gruzami muru rozwalonego przez Drogona i wkurzoną Dany. I to by było na tyle. Jednak ten odcinek wcale mi się nie dłużył, bo naprawdę było na co popatrzeć. Świetnym pomysłem było także pokazanie Aryi, wyszkolonej zabójczyni, jako całkowicie bezradnej wobec zagłady nadchodzącej z nieba. Starkówna i jej umiejętności nic nie znaczą. Jest tak samo bezbronna jak zwykli ludzie. Moim zdaniem Arya powinna zginąć na ulicach Królewskiej Przystani. To byłaby gorzka puenta dla jej losów, ale jakoś tak pasowałaby mi do pomysłów Martina na rozwój postaci. I przez tydzień nawet sądziłam, że Arya nie żyje, bo tak odczytywałam to zakończenie z białym koniem. Jednak twórcy nie bawią się w takie subtelności i metafory. Zapamiętajcie.
A, i doczekaliśmy się osławionego Cleganebowl, dla którego trudno byłoby wyobrazić sobie lepszą scenerię. Walące się mury, ogień i smok pikujący po niebie – może to trochę trąci kiczem, ale w konwencji fantasy jest do przyjęcia. Piękne to było, tak jak i samo zakończenie wątku Ogara.

Finał Gry o tron zaczął się od mocnego uderzenia i scen w zrujnowanej Królewskiej Przystani. Ogromne brawa dla Tyriona, a właściwie Petera Dinklage’a, bo moment, gdy odkopuje rodzeństwo spod gruzów, jest najbardziej przejmującą sceną całego odcinka.
Potem mamy cudowną przemową Dany (ach, jak ten valyriański niesamowicie brzmi w tej scenie!), która wygląda jak typowy mroczny lord z filmów fantasy. Równe szeregi żołnierzy, ogromny czarny sztandar i ryczący smok – och, kolejna scena zapadająca w pamięć. Od razu nasuwają się skojarzenia z Gwiezdnymi wojnami i przemowami Hitlera, jak najbardziej zresztą uzasadnione. I ten moment, gdy Drogon rozkłada skrzydła, szykując się do odlotu, w taki sposób, że wydają się skrzydłami samej Dany. Epickie. 

Potem już tak pięknie nie jest, gdy Jon, który pobiegł prosto do królowej, by zażądać zakończenia rzezi jeńców prowadzonej przez Szarego Robaka, maszeruje po schodach i na ich szczycie spotyka … Szarego Robaka. Trzeba przyznać, że dowódca Nieskalanych tempo marszu ma iście zabójcze, albo potrafi się teleportować. Kto go tam wie.
Ale potem znów są przepiękne sceny, gdy w zrujnowanej sali tronowej Dany zbliża się do Żelaznego Tronu. Osobiście uważam, że Drogon powinien zabić Jona i na tym skończyłaby się historia Targaryenów na kontynencie. Równie dobrze w tym miejscu mógłby zakończyć się cały serial, bo już wiadomo, że Żelaznego Tronu nikt nie zdobędzie. Ale twórcy postanowili nieco na siłę domknąć wątki wszystkich postaci i wyszło im to, szczerze mówiąc, średnio. Ale pierwsza część finału, mimo pewnych nielogiczności, była bardzo dobra.


Cięcie, przeskok czasowy i już trwa narada, która ma wyłonić nowego króla. Jest to scena kuriozalna, a im dłużej człowiek zaczyna się nad nią zastanawiać, tym gorzej. Bo za grosz nie ma w tym logiki. Nieskalani nie zabili Jona, tylko go uwięzili, czekając nie wiadomo na co. Wszyscy Starkowie pofatygowali się z Północy do Królewskiej Przystani (bo już zapomnieli, że w Winterfell zawsze musi być jeden Stark), że już nie wspomnę o tym, iż inne rody mają po jednym przedstawicielu, a Starkowie aż trzech. W ogóle uczestnicy tej narady to dziwna zbieranina. Jacyś bezimienni lordowie, dorosły Arryn, zapomniany Edmure Tully, no i Sam, Brienne i Davos, których nijak nie można zaliczyć do przedstawicieli najpotężniejszych rodów w Westeros. Wybór Brana zaproponowany przez pozostającego więźniem Tyriona? Zadziwiający. Nie dlatego, że samo rozwiązanie fabularne jakoś mi strasznie przeszkadza. Po prostu zostało to źle przeprowadzone i umotywowane. Dla mnie serialowy Bran jest mocno niejednoznaczną postacią. Co gorsza, wydaje mi się, że twórcy nie zdają sobie z tego sprawy. Gdy Bran mówi Tyrionowi, że przewidział wszystko i przybył do stolicy, by zostać królem, przyznaje tym samym, że nawet nie kiwnął palcem, by zapobiec śmierci niewinnych. Czy Bran zrobił cokolwiek pożytecznego od kiedy został Trójoką Wroną? Nie. Siedział i czekał na tron, gdy inni ginęli, także w jego obronie.
A dalej jest jeszcze ciekawiej. Sansa jak gdyby nigdy nic ogłasza, że Północ odłącza się od Siedmiu Królestw. Jaką zasadność ma w tym wypadku wybieranie na króla Starka? Dlaczego nie odłączają się także Dorne i Żelazne Wyspy, których władczyni, Yarra, jako jedyna pamięta o przysiędze złożonej Dany? Nic się tu kupy nie trzyma.
Byłabym za tym, by po zniszczeniu Żelaznego Tronu Siedem Królestw rozpadło się, tak jak przed czasem podboju Targaryenów. Koło, o którym tak obsesyjnie mówi się w finale, zaliczyłoby pełny obrót.

Potem mamy jeszcze szereg zakończeń, mniej i bardziej satysfakcjonujących, i wreszcie Jona, który wrócił na Mur i wreszcie zdecydował się pogłaskać Ducha. Ostatnia klamra spinająca serial i nawiązanie do jego otwarcia. Kolejna piękna scena.
Nawiązywanie do poprzednich sezonów, niemal identyczne sceny i powtarzane słowa zdecydowanie zaliczam na plus tej serii.

Finałowy sezon Gry o tron czarował niezwykle rozbudowaną stroną wizualną. Myślę, że podobnego rozmachu nie zobaczymy tak szybko w telewizji. Było kilka niesamowitych scen, które na długo pozostaną mi w pamięci. Swoją pracę doskonale wykonali także kostiumolodzy. Możecie się pobawić, obserwując, jak kostiumy i fryzury danej postaci zmieniają się, dopasowując do rozwoju wydarzeń. Sztandarowy przykład to Dany. Zaczyna sezon w bieli, a kończy w czerni, z długimi włosami zaplecionymi w mnóstwo warkoczy, jak przystało na khala, który przelał morze krwi.
Gorzej jest z samą historią, która nieco ginie w zalewie efektów specjalnych. O wielu serialach mówi się, że trwały za długo. Gra o tron dołączy do tych nielicznych, które powinny trwać dłużej. Wszystko działo się za szybko, stąd zadziwiające teleportacje, przeskoki czasowe, ewolucje bohaterów, które działy się dosłownie w sekundzie i nie były kompletnie wiarygodne. Twórcy źle poprowadzili bohaterów, którzy postępowali w niezgodzie ze swoim charakterem. Wiele postaci, które odgrywało istotną rolę w poprzednich sezonach, zniknęło jak sen złoty. A szkoda.
Trzeba docenić aktorów, którzy radzą sobie naprawdę dobrze, nawet gdy nie mają zbyt wiele do zagrania. Peter Dinklage jak zwykle miażdży konkurencję. Świetna jest w tym sezonie Emilia Clarke jako Dany i Alfie Allen jako Theon. Nawet Kit Harrington radzi sobie dobrze. Jednak Sophie Turner nie zdołała mnie do siebie przekonać.

Tak przebogaty świat Westeros skurczył się w ósmym sezonie Gry o tron tylko do Winterfell i Królewskiej Przystani. To, oprócz zatrważającej wręcz liczby błędów logicznych, przedziwnej taktyki wojennej i urywaniu ważnych wątków bez żadnego wyjaśnienia to największa wada finałowej odsłony. Ale czy ten sezon aż tak bardzo różnił się od poprzedniego? Myślę, że nie, ale wtedy myślami byłam już przy finale i wybaczałam więcej. Moim zdaniem, nie wyszło tragicznie, lecz mocno średnio.

Ogromnie się rozpisałam, ale czułam potrzebę, by to z siebie wyrzucić. Jeżeli ktoś doczytał do końca, niech da znać w komentarzu, czy oglądał i co sądzi o zakończeniu serialu, który moim zdaniem był najważniejszy w minionej dekadzie.

Komentarze

  1. Pod względem wizualnym sezon 8 był genialny ale ... akcja jak dla mnie leży... w porównaniu z poprzednimi częściami było bardzo mało zaskakujących scen - wszystko jakoś toczyło się zbyt... normalnie :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do strony wizualnej nie mam zastrzeżeń, z resztą bywało różnie.

      Usuń
  2. Całkowicie zgadzam się z Twoją opinią! Mocno wyczekiwaliśmy z mężem, oglądaliśmy, ale niestety, mocne rozczarowanie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety. Tak samo czekałam, ale się zawiodłam.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Niech was Pustka pochłonie – „The Originals” sezon 4

Pożegnanie z braćmi Winchester – recenzja 15 sezonu „Supernatural”

Co poszło nie tak w serialu „Przeklęta” („Cursed”)

Kosmos już nigdy nie będzie taki sam – „The Expanse”

Mroczny świat elfów – Holly Black „Okrutny książę”