„Koniec defilady” („Parade’s End”)


Jest taka stara łacińska sentencja „Tempora mutantur et nos mutamur in illis” („Czasy się zmieniają, a my zmieniamy się wraz z nimi”). Śmiało mogłaby ona posłużyć za motto miniserialu BBC „Koniec defilady”, który jest opowieścią o końcu epoki, migawkami ze świata, który odchodzi w przeszłość i nigdy już nie wróci.
„Koniec defilady” powstał na kanwie „Sagi o dżentelmenie” Forda Maddoxa Forda. Głównym bohaterem jest Christopher Tietjens, konserwatysta do szpiku kości, z ustalonym kodeksem wartości i sposobem patrzenia na świat. To właśnie zasady, w które szczerze wierzy, nakazują mu poślubić Sylvię. Wierzy bowiem, że jest ojcem jej nienarodzonego dziecka. Niestety, nie wszyscy są równie uczciwi jak Christopher, który wkrótce dostaje od świata pierwszego bolesnego prztyczka w nos. Otóż Sylvia okazuje się sprytną manipulatorką. Nie dość, że dziecko, które było przyczyną zawarcia małżeństwa nie jest najprawdopodobniej potomkiem Tietjensa, to piękna małżonka okazuje się niewiastą niestałą w uczuciach i szukającą coraz to nowych wrażeń w romansach z innymi mężczyznami.
Christopher ukrywa przed światem zdrady żony i cierpi, jak przystało, w samotności. Do czasu, gdy na jego drodze staje Valentine Wanoop, młodziutka i śliczna sufrażystka. Do czego prowadzi ów trójkąt, nie muszę chyba nikomu mówić. W tym akurat przypadku zaskoczenia nie będzie.
W międzyczasie po życiu bohaterów przetoczy się jeszcze jedne walec, który zmieni wszystko raz na zawsze – I wojna światowa. Po niej nic już nie będzie takie samo.
Wielką zaletą „Końca defilady” jest świetne aktorstwo, ale spokojnie można powiedzieć, że w serialach BBC to norma. Doskonałą kreację stworzył Benedict Cumberbatch, najbardziej znany z tytułowej roli w „Sherlocku”. Tutaj także jest nie byle jakim intelektualistą (w wolnych chwilach nanosi poprawki do encyklopedii), ale bynajmniej nie socjopatą jak detektyw z Baker Street. Uosabia edwardiańską epokę, jest człowiekiem przedkładającym obowiązek i honor nad własne pragnienia. Cumberbatch świetnie potrafi oddać emocje Christophera jednym gestem, czy nawet spojrzeniem. I nie czyni z niego pomnikowego bohatera. Ja przynajmniej od czasy do czasu miałam ochotę solidnie potrząsnąć Tietjensem, by w końcu wyzbył się tej swojej sztywności i zaczął żyć. A jego spokój i rezygnacja doprowadzały mnie do szewskiej pasji ;)
         Owa chęć prowadzi nieuchronnie do kolejnej postaci, która podziela moje pragnienia, ale w serialowym świecie. Chodzi oczywiście o Rebeccę Hall, serialową Sylvię Tietjens. Kolejna znakomita kreacja i kontrapunkt dla chłodnego Christophera. Piękna, elegancka, urocza (jeśli chce), emanująca pewnością siebie – oto prawdziwa kobieta wyzwolona, która robi to, na co ma ochotę i nie ogląda się na innych. Rebecce Hall udało się oddać skomplikowaną naturę Sylvii, która, jak mi się zdaje, w jakiś sposób kochała swego męża, a wszystkie jej wybryki brały się z potrzeby zwrócenia na siebie jego uwagi. Wyobraźmy sobie – pijecie razem herbatkę, a wasz wybranek poprawia hasła w encyklopedii. Grr… A na marginesie, Sylvia jest papistką, i to w serialu jest mocno zaakcentowane. I kto to tu ma uprzedzenia?

Najsłabiej z trójkąta wypada Valentine Wannop (Adelaide Clemens). Ale podejrzewam, że po części to wina roli, jaka została jej napisana. Postacie małżeństwa Tietjensów dają większe pole do popisu, są bardziej skomplikowane i niejednoznaczne niż panna Wannop. Bo niby to sufrażystka, ale w ostateczności sama przyznaje, że przyznanie kobietom prawa głosu wcale jej nie obeszło. Więc coś tu nie gra. Ale jako ładniutka panienka zakochana w Tietjensie sprawdza się całkiem nieźle.
Z drugoplanowych postaci prym wiedzie Rufus Sewell jako wielebny Duchemin. Świetna rola szaleńca, a jego przemówienia są uwagi, nie powiem, że nie.
Duże wrażenie robią piękne kostiumy i scenografia – staranna, bogata i z rozmachem. Nie tylko angielskie salony, ale także okopy I wojny światowej – wszystko wygląda naprawdę realistycznie, jak wycięte ze starej fotografii. Owo wrażenie podsyca jeszcze nastrojowa muzyka.
„Koniec defilady” to przede wszystkim opowieść o przemijaniu. Oddaje to historia cedru, drzewa, które symbolizuje ród Tietjensów. Zbanalizowana metafora rodowego drzewa ma w istocie o wiele głębsze znaczenie, niż współcześnie jej się nadaje. Sięga czasów pogańskich i dawnych kultów. Przed wiekami plemiona w stanie wojny dążyły do tego, by zniszczyć święte drzewo przeciwników, pozbawiając ich tym samym wsparcia przodków i boskich opiekunów. Gdy Sylvia ścina cedr, jest to metafora upadku samego Christophera, który ostatecznie godzi się z tym, co nieuchronne. Czasu bowiem nie da się zatrzymać. Co najwyżej można go przypomnieć w kostiumowym serialu.
Znakomity serial, szczerze polecam.

Reżyseria: Susanne White
Zdjęcia: Mike Eley
Muzyka: Dirk Brosse 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Niech was Pustka pochłonie – „The Originals” sezon 4

Pożegnanie z braćmi Winchester – recenzja 15 sezonu „Supernatural”

Kosmos już nigdy nie będzie taki sam – „The Expanse”

Co poszło nie tak w serialu „Przeklęta” („Cursed”)

Mroczny świat elfów – Holly Black „Okrutny książę”