Dziwna rzecz, nostalgia – „Stranger Things”
Pierwszy sezon „Stranger
Things” jakoś umknął mojej uwadze, ale drugiego nie dało się już przeoczyć. Zaciekawiona
entuzjastycznymi recenzjami postanowiłam szybko nadrobić zaległości.
Rok 1983, niewielkie
miasteczko Hawkins w stanie Indiana. W listopadową noc w tajemniczych
okolicznościach przepada bez wieści dwunastoletni Will Byers. W jego
poszukiwania angażuje się najbliższa rodzina – matka Joyce, którą miasteczko
niebawem posądzi o utratę zmysłów, oraz starszy brat Jonathan, szkolny
outsider. Na własną rękę szukają Willa jego najlepsi koledzy – Mike, Dustin i
Lucas, a oficjalne śledztwo prowadzi komendant miejscowej policji Jim Hopper. Niebawem
w Hawkins pojawia się tajemnicza, milcząca dziewczynka o imieniu Jedenastka
(Eleven), która wydaje się być kluczem do odnalezienia Willa. A samo miasteczko
staje się sceną dla coraz bardziej tajemniczych zdarzeń nie z tego świata.
„Stranger Things” jest
swoistą kapsułą czasu. Przenosi widza w lata osiemdziesiąte XX wieku. Ja ich
nie pamiętam, bo i skąd, ale to, co widzę na ekranie, jest zgodne z moimi
wyobrażeniami o tamtym okresie i obrazem, jaki zapewne nosi w głowie większość
z nas. To Ameryka, której nie pamiętamy, ale znamy z wytworów kultury. Serial
Netflixa jest kopalnią odniesień do dzieł ważnych dla tamtych czasów, wśród
których za najważniejsze uznałabym książki Kinga i ich ekranizacje, „Władcę
pierścieni”, „Gwiezdne wojny”, horrory Johna Carpentera, gry RPG, „E.T.”,
„Goonies”, „Pogromców duchów” i można by tak długo jeszcze wyliczać. W warstwie
realizacyjnej serial także nawiązuje do lat osiemdziesiątych –
charakterystyczne ujęcia, sposób kręcenia, który znamy choćby z filmów
Spielberga.
Twórcami serialu są
bracia Duffer, którzy urodzili się w latach osiemdziesiątych. No właśnie,
urodzili się w 1984 r. więc nie sądzę, że pamiętają ten okres tak dobrze, jak
chcieliby widzowi wmówić. W każdym razie proponują powrót do innych czasów, gdy
o smartfonach nikomu się nie śniło, a walkie-talkie było szczytem nowoczesności.
Dzieciaki nie buszowały po Internecie, lecz grały w RPG, biegały po lasach i
rozbijały się rowerami. Amerykańskie, dodam, bo u nas to trochę inaczej
wyglądało.
Jest w tym pewien
nostalgiczny urok, nie przeczę, ale też rzecz, która w „Stranger Things” mi się
nie podoba – powtarzalność, niemożność wyjścia poza schematy. Ten serial tak
naprawdę nie proponuje widzowi niczego nowego. Rozwiązania fabularne są dość
przewidywalne. Chciałabym zerwania z konwencją, czegoś nowego, świeżego, jakiegoś
przesunięcia akcentów, ale nie – dostałam rządowy spisek i broń do walki z
komunistami. W drugim sezonie przyszedł czas na budowanie mitologii serialu,
wyjaśnienia, czym jest Druga Strona i dlaczego ludzie usiłują ją badać. Ale
twórcy wyraźnie nie wiedzą, co począć z tym fantem. Nie chcą wychodzić poza
nawiązania i dodać coś od siebie.
W nostalgiczny trend
wpisuje się powierzenie roli matki głównego bohatera, Joyce, symbolowi lat
osiemdziesiątych, Winonie Ryder. Szczerze mówiąc, jej gra, owo emocjonalne
rozdygotanie, średnio mnie przekonuje. Ale biorąc pod uwagę dążenie braci Duffer
do nasycenia serialu jak największą dawką nostalgii, jest to wybór idealny.
Podobnie jak sięgnięcie
po Seana Astina, niezapomnianego Sama z „Władcy Pierścieni”. W ostatniej scenie
w laboratorium nie sposób nie przypomnieć sobie heroizmu hobbita, bez którego
Frodo daleko by nie zawędrował. Astin zagrał zresztą bardzo dobrze, podobnie
jak David Harbour, odtwarzający postać komendanta policji, Jima Hoppera. Ten na
pozór mający wszystko w nosie glina koniec końców okazuje się zdolnym i
odważnym policjantem.
Teraz przejdźmy do
dziecięcych aktorów. Dzieciaki na ekranie zazwyczaj są urocze, naturalne i nie
inaczej jest w tym przypadku. Z paczki czterech przyjaciół nie każdy dostał
tyle samo miejsca. W pierwszym sezonie z czterech muszkieterów dobrze
przedstawiono właściwie tylko Mike’a Wheelera (Finn Wolfhard). Na szczęście w
drugim twórcy postarali się pokazać nam nieco więcej z życia chłopców, a przede
wszystkim wzbogacić obraz o relacje z innymi osobami niż te należące do paczki.
Noah Schnapp jako Will Byers usiłujący poradzić sobie z traumą, której
doświadczył w wyniku kontaktu z drugą stroną, wypada bardzo przekonująco.
Trochę pokrzywdzony jest
Lucas (Caleb McLaughlin), który wciąż nie dostał zbyt wiele do grania. W
pierwszym sezonie właściwie określało go tylko to, że nie chciał Nastki w
drużynie. W drugim radykalnie zmienił front z powodu rudowłosej Max, ale o
nowych bohaterach drugiego sezonu napiszę jeszcze w osobnym akapicie. Jego
wątek z Max nie jest najlepszy i wypadł dość sztucznie, ale za to Lucas ma
świetną młodszą siostrę i chciałabym więcej ich wspólnych scen.
W drugiej serii bryluje
Gaten Matarazzo jako Dustin. No, moje drogie, która oprze się tym perełkom,
ręka w górę? Nie widzę żadnej. W drugim sezonie Dustin dostał kluczowy wątek z
Dartem, a potem scenarzyści wpadli na genialny pomysł, by sparować go ze Stevem
(Joe Kerry). Szkolny rozrabiaka, który zakochał się w Nancy, nie miał po
pierwszej serii zbyt wysokich notowań wśród fanów. No cóż, łatwo mi to
zrozumieć, gdyż oględnie rzecz ujmując, za sympatyczny to on nie był. W drugim
sezonie twórcy pokazali nam jednak ewolucję tego bohatera, który przechodzi
ciężki okres. Nie ma pojęcia, co będzie robił w życiu po skończeniu liceum, a
jego związek z Nancy się rozpada. I oto, ta – dam! – mamy Steve’a w zupełnie
nowej roli – bojowego partnera Dustina i obrońcy pozostałych dzieciaków. I
zagubiony chłopak wreszcie odnajduje w tym życiowy cel, zadanie, w którym może
być naprawdę dobry. Ponadto Steve jest dla Dustina wychowywanego przez matkę
wzorcem męskości, którego nie ma, ale bardzo go potrzebuje.
Dustin i Steve to w
drugim sezonie drużyna marzeń. Tak zaskakująco dobra razem, że chyba nikt się
nie spodziewał takiego obrotu spraw.
I nikt mi nie wmówi, że
Nancy mogła się wahać między Steve’em, a Jonathanem. Toż ten drugi wygląda jak
psychopata i jeszcze robi jej zdjęcia z ukrycia. Twórcy na siłę wprowadzili
trójkąt miłosny i nie wyszło to wiarygodnie.
Zdaje się, że póki co
największą karierę robi odtwórczyni roli Eleven – Millie Boby Brown. I
rzeczywiście jest świetna w tej roli, dodajmy, ciekawie napisanej. Z wiecznej
uciekinierki w pierwszym sezonie, o której poza tym, że ma jakieś niezwykłe
moce, wiedzieliśmy tak naprawdę niewiele, w drugiej zmienia się w bohaterkę
poszukującą własnych korzeni, straconej rodziny. W ten motyw wpisuje się jej
spotkanie z Kali, Ósemką, ale jest to wątek, który twórcy koncertowo wręcz
zepsuli. Jednoodcinkowa eskapada Eleven do wielkiego miasta nie wzbudziła
mojego zainteresowania, bo czekałam aż twórcy wrócą do naprawdę ważnych rzeczy
dziejących się w Hawkins. To był dobry moment, by podrzucić widzowi coś na
temat drugiej strony, ale niestety musiałam obejść się smakiem.
A tak na marginesie,
zauważyliście, że w finale drugiego sezonu Nastka wygląda jak młody Darth
Vader?
W drugim sezonie twórcy
„Stranger Things” postanowili dorzucić nam nowe postacie. Cel sam w sobie
chwalebny, ale sposób wprowadzenia do fabuły Max i Billy’ego chluby raczej im
nie przynosi. Dlaczego? Bo tak naprawdę nowi bohaterowie nie mają widzowi wiele
do zaoferowania. Max oprócz tego, że pałęta się w towarzystwie chłopaków, niczego
do fabuły nie wnosi. Jeszcze gorzej ma Billy, który jest trochę takim Steve’m,
jakiego pamiętamy z pierwszego sezonu. Poza fajną stylizacją, pałęta się gdzieś
po obrzeżach serialu – no i to by było na tyle. Z jednym wyjątkiem – scena
między nim a panią Wheeler, niczym z taniego romansidła, rozbawiła mnie do łez.
Ścieżka dźwiękowa w serialu także nawiązuje do lat osiemdziesiątych i
dobrze wpasowuje się w klimat opowieści. Odpowiada za nią duet Kyle Dixon i
Michael Stein. Sięgnęli po syntezatory i hity, które znamy wszyscy. Po
pierwszym sezonie najbardziej zapadła mi w pamięć piosenka Willa czyli „Should
I Stay or Should I Go” The Clash, ale usłyszymy tu klasyki takich zespołów jak
Joy Division czy New Order.
W drugim sezonie znanych muzycznych tematów jest jeszcze więcej.
Pojawiają się kawałki Duran Duran, Scorpions, The Police czy Mettalici. A w
finale cudnie rozbrzmiewa „Time After Time” Cyndi Lauper.
A wszystkie kawałki są dobrze dopasowane do emocji bohaterów. W tym
wypadku nie mam zastrzeżeń.
Podsumowując, „Stranger Things” nie wywróciło moich serialowych
fascynacji do góry nogami. Oglądałam go dość długo i przychodziły takie
momenty, gdzie zwyczajnie mnie nudził. Solidny średniak.
O, a ja bardzo lubię ;) Wiem, że schematyczne, ale za dobrze się bawię, żeby się tym przejmować. Uwielbiam te dzieciaki! I Dustin ze Stevem rzeczywiście wymietli w tym sezonie.
OdpowiedzUsuńWłaściwie jedyna rzecz, która naprawdę nie podobała mi się w drugim sezonie, to ten nieszczęsny odcinek z Jedenastką. Był nudny, przerwał znacznie ciekawszą akcję i ostatecznie okazał się taką ślepą uliczką. No i masz też sporo racji z tymi nowymi bohaterami. Całkiem polubiłam Max, ale ten wątek... wypadł blado. Na początku mogło się wydawać, że oni będą jakoś mocniej powiązani z fabułą albo że ten okropny brat jakoś poważniej im zaszkodzi... A tu nic ciekawego.
Podobno wątek z Kali ma być kontynuowany w następnym sezonie, ale póki co to wypada on bardzo słabo. Tak jak i nowi bohaterowie. Ja też liczyłam, że ich pojawieniu się w Hawkins przyświeca jakiś wyższy cel, a tu na razie lipa.
UsuńNie znam osoby która po obejrzeniu pierwszego odcinka powiedziałaby że nie przepadł bez reszty. Pamięta ig story gdy wszedł 2 sezon porostu roiło się od relacji.
OdpowiedzUsuńMuszę się przyznać, że ja nie przepadłam bez reszty. Za dużo jednak w tym serialu schematyczności.
Usuń