Najweselszy koniec świata – „Thor: Ragnarok”
Do tytułu „Thor:
Ragnarok” podchodziłam z lekką dozą sceptycyzmu. Nie do końca byłam przekonana,
czy połączenie mitu o zagładzie całej cywilizacji pasuje do eksplozji humoru, o
której trąbiły wszystkie recenzje, jakie czytałam. Z radością stwierdzam, że
nie miałam racji, bo „Thor: Ragnarok” to film na którym ubawicie się i
odpoczniecie od jesiennej szarugi za oknem. A i apokalipsa jest na swoim
miejscu.
Reżyser, Taika Waititi,
nie chciał kręcić kolejnego filmu o superbohaterach w śmiertelnie poważnym
tomie. Postawił na komedię, która w dużej mierze bazuje na improwizacji.
Wyczytałam, że około 80% dialogów w filmie to efekt radosnej twórczości
aktorów. Wyszło cudownie i zabawnie, choć fabuła jest jak najbardziej poważna.
Nadciąga ragnarok,
przepowiedziana zagłada całej asgardzkiej cywilizacji. Thor po pokonaniu
ognistego demona, Surtra, wraca do Asgardu, w którym źle się dzieje. Loki
podszywający się pod Odyna zupełnie nie sprawdza się w roli władcy, choć trzeba
mu oddać, że dba o rozwój kulturalny. Thor demaskuje podstępnego braciszka,
udaje się na Ziemię, by odszukać Odyna, a tymczasem z czeluści kosmosu wypełza
najgorszy z wrogów – Hela, najstarsza córka Odyna, o której istnieniu bracia
nie mieli pojęcia.
Hela okazuje się trudnym
orzechem do zgryzienia. Po pierwszej potyczce Thor traci młot i trafia na
pustynną planetę Sakkar, przypominającą wielkie, kolorowe wysypisko śmieci. By
się uwolnić, musi zostać gladiatorem i stanąć do walki z pupilkiem władającego
planetą Arcymistrza – Hulkiem.
Jak widać, akcja jest
zupełnie poważna i podobna w swych ogólnych zarysach do innych marvelowskich
filmów o superbohaterach. Jest nasz dzielny bohater i superzłoczyńca, którego
trzeba pokonać. Lecz w przypadku filmu „Thor: Ragnarok” zwycięstwo nie jest
łatwe i bezbolesne, potrzebne jest poświęcenie i ofiara. Zresztą byłabym
zawiedziona, gdyby film poświęcony zmierzchowi bogów, obył się bez tego, co
jest jego istotą (w ostatniej chwili powstrzymałam się przed spoilerem).
Linia fabularna jest
przewidywalna, ale najważniejsze jest to, co dzieje się pomiędzy, a zwłaszcza
interakcje między bohaterami. Królem filmu wreszcie został Chris Hemsworth w
roli Thora. Piszę wreszcie, bo choć bardzo lubię Toma Hiddlestona jako Lokiego,
to jednak nie Loki powinien był największą gwiazdą filmów o bogu piorunów. A
dotychczas było tak, że ilekroć pojawiał się Loki w scenie z Thorem, bezczelnie
kradł ją dla siebie. W tym filmie jest inaczej, dlatego, że Hemsworth pokazał,
iż w komedii czuje się jak ryba w wodzie. To już nie jest ten nadęty i
pyszałkowaty syn Odyna, jakiego pamiętamy z poprzednich części, lecz
sympatyczny i wyluzowany wojownik, który walczy o swoje królestwo, ale bez
niepotrzebnego zadęcia. Taki Thor zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu.
Zresztą na ekranie widać, że Hemsworth lepiej czuje się w roli takiego
bohatera. Nie jest on idealny. Rozbawia nieporadnością (pilnujcie szkła) i kiepskim
podejściem do negocjacji (rozmowy z Hulkiem – tak, w tym filmie Hulk mówi – i
Bannerem są przeurocze). Na takiego Thora czekałam.
Tom Hiddleston jako Loki
trzyma wysoki poziom, choć w tym filmie jest go mniej. Fajnie zostały
pogłębione jego relacje z Thorem („zróbmy ten numer z dzieciństwa!”). Loki
marzy o tym, co zawsze – byciu władcą kochanym przez poddanych. I nie zmienia
się – kręci i intryguje. Można się tylko domyślać, że na Sakkar musiał wykazać
się nie lada umiejętnościami, by osiągnąć tak wysoką pozycję.
I wreszcie trzecia z
rodzeństwa – Cate Blanchett jako Hela. Podoba mi się koncepcja tej postaci i
fakt, że gdyby tak popatrzeć na wydarzenia chłodnym okiem to Hela ma jednak
sporo racji. Jako najstarsze dziecko Odyna jest prawowitą dziedziczką tronu.
Gdy była mieczem Jednookiego było ok., ale gdy przestała być potrzebna –
wyrzucono ją na obrzeża wszechświata, a tatuś zafałszował historię.
Dzięki
Heli dostajemy też nowy obraz Asgardu, świata, który jest tak wspaniały,
ponieważ wykorzystywał i podbijał inne. Bogini śmierci retorycznie pyta: „A to
złoto to niby skąd?”, kierując nasze myśli w stronę państw kolonialnych, co
znacząco zmienia optykę wydarzeń.
Z tym pisaniem historii
na nowo mam zresztą problem, bo jakby nie było, mieszkańcy Asgardu nie są może
nieśmiertelni, ale z pewnością długowieczni. Tak szybko zapomnieliby o
złowrogiej Heli, walka z którą kosztowała ich tak wiele? Wystarczyłoby zaszpachlowanie
malowideł na suficie? Z logiką ma to niewiele wspólnego.
Wracając jednak do Cate
Blanchett w roli Heli. Nie jestem wielką fanką, głównie dlatego, że moim
zdaniem, nie dostała ona tak wiele ekranowego czasu, jak powinna, by w pełni
rozwinąć swoją postać.
Bardzo dobrze radzi sobie
za to inna nowa kobieca postać – Tessa Thompson jako Walkiria. Skrzyżowanie Hana
Solo z żołnierzem próbującym zapomnieć o traumach wojny, głównie dzięki
alkoholowi spożywanemu w sporych ilościach. I nikt jej nie podskoczy – ani
Thor, ani Loki.
Brawurową rolę zagrał Jeff
Goldblum. Jako władca dziwacznej, kolorowej planety, która przypomina ogromne
wysypisko śmieci, pozbawione jakichkolwiek praw, a najpopularniejszą rozrywką
są walki gladiatorów, przechodzi sam siebie. Sprawia wrażenie odklejonego od
rzeczywistości dziwaka z rozbuchanym ego (te hologramy). Widać, że bawi się
rolą, a jego doradczyni może nie mówi zbyt wiele, ale jak się już odezwie, to
boki zrywać.
Jednak bohaterem, który
skradł moje serce, jest Korg, kosmita zbudowany z gruzu, który jak to gruz,
lubi się obsypywać. Korg próbował wywołać rewolucję na ojczystej planecie, ale niestety
wydrukował za mało ulotek i skończył na
Sakkar. No cóż, życie rewolucjonisty nie jest usłane różami. To tak pozytywna i empatyczna postać, że nie sposób jej nie polubić.
Sakkar. No cóż, życie rewolucjonisty nie jest usłane różami. To tak pozytywna i empatyczna postać, że nie sposób jej nie polubić.
A, i Korg ma jeszcze
fajnego kumpla, Mieka, owadopodobnego kosmitę z nożami zamiast rąk. Obaj mają
zresztą jeszcze zagościć w filmowym uniwersum Marvela. Dajcie Korgowi film,
maszynę do drukowania ulotek i niech chłopak zrobi swoją rewolucję!
Tak piszę i piszę o
bohaterach, końca nie widać, a trzeba przecież jeszcze wspomnieć Marka Buffalo,
który jako Banner/Hulk jest takim bohaterem, którym chyba zawsze chciał być.
Jego sceny z Thorem skrzą się od humoru. Bardzo miło było zobaczyć Anthony’ego
Hopkinsa jako Odyna, czy Idrisa Elbę (Heimdalla), który zdaje się, że usłyszał
o ekranizacji „Wiedźmina” i postanowił zaprezentować odpowiednią stylówę do tej
roli. Karl Urban jako Skurge nie dostał zbyt wiele czasu na ekranie, ale z
pewnością pozostaje w pamięci po seansie. Trochę zabawny, trochę smutny, a
nawet pod koniec wzruszający.
„Thor: Ragnarok” to
widowiskowa eksplozja kolorów, niemniej barwna galeria postaci, świetne efekty
specjalne, wielkie „bum” na koniec, a wszystko to doprawione po pierwsze
humorem, który choć prosty, to nigdy nie jest prostacki, a po drugie
nawiązaniami do lat osiemdziesiątych. Setnie ubawiłam się na seansie i jeśli
jeszcze nie widzieliście, to polecam.
PS. Dlaczego nie piszę o nawiązaniach do mitologii nordyckiej?
To
proste. Musiałabym się zżymać, czyją córką jest Hela (i, na młot Thora, dlaczego
ona w filmie jest Helą – „O, Hela, twoje ciało mnie onieśmiela” – skoro w
mitologii jej imię to Hel?). Dlaczego Thor w ogóle mógł pokonać głównego
niszczyciela Surta – który, nawiasem mówiąc, wygląda jak krewniak Saurona. I
tak dalej. Dla mnie „Thor” Ragnarok” jest po prostu świetną zabawą z nutką
absurdu. Traktowanie go jako ekranizacji opisanego w mitach ragnaroku byłoby
grubym nieporozumieniem.
Chętnie wybiorę się do kina :)
OdpowiedzUsuńPolecam - ani się człowiek nie obejrzy, a tu już koniec.
UsuńNie ukrywam, wybieram się na to do kina między innymi dlatego, żeby zobaczyć Benedicta (który pewnie pojawi się na dosłownie sekundkę) ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam cieplutko
Rzeczywiście ma tylko jedną scenę, jeżeli oglądałaś sceny po napisach w "Doktorze Strange" to wiesz, czego się spodziewać. Ale Benedict zagrał jak zwykle doskonale :)
Usuń