George R. R. Martin „Uczta dla wron”
Zima nadchodzi, więc czas
na powrót do świata Siedmiu Królestw. Tom czwarty cyklu nosi tytuł „Uczta dla
wron”. Polski wydawca podzielił go, podobnie jak wcześniejszy tom, na dwie
części. Pierwszą zatytułowano „Cienie śmierci”, drugą „Sieć spisków”. I jeżeli
jeszcze o względy techniczne chodzi, oba tomy mają okropne okładki. I konia z
rzędem temu, kto domyśli się, jakie postacie są na nich przedstawione. Ja w
każdym razie nie mam pojęcia.
Ale czas przejść do
fabuły. Po śmierci Joffrey’a, Robba Starka, Balona Greyjoy’a, księcia Oberyna,
Lysy Arryn i Tywina Lannistera, ich miejsce w kolejce do gry o tron zajęli
następni. Wrony już się zlatują, by ucztować na trupach poprzedników i z
zaistniałej sytuacji wyszarpnąć coś dla siebie. W Królewskiej Przystani władza
spoczywa w rękach Cersei. Autor oddał jej nawet głos w tym tomie. Nie lubiłam
jej wcześniej i nie lubię nadal, zwłaszcza, gdy mam okazję podsłuchać jej myśli.
Za to zaczynam rozumieć Królobójcę i trochę mu nawet współczuję. Jako obiekt do
nienawidzenia w tym tomie zdecydowanie na pierwszy plan wysuwają się Freyowie.
Do Brienne czuję sympatię,
od kiedy się pojawiła. To taka wariacja Martina na temat błędnego rycerza,
ratującego z opresji zbłąkane dziewczęta. Jednak w „Uczcie dla wron” wątek
dziewicy z Tarthu wlecze się niemiłosiernie, by pod koniec zakończyć mocnym i
niejednoznacznym akcentem.
Tym razem Martin
przedstawia też czytelnikowi krainy i bohaterów dotąd nieznanych. Jest więc
okazja, by zagościć w Dorne. Ten akurat wątek uważam za średnio udany i
znacząco przegadany. Ale co tam. Pojawiają się za to w pełnej krasie Żelazne
Wyspy, a tam tacy ciekawi bohaterowie jak Euron Wronie Oko, Victarion i Aeron
Mokra Czupryna – wszyscy z rodu Greyjoy’ów. Lubię klimaty wikingów i lubię
Żelazne Wyspy, a w tym tomie jest ich całkiem sporo.
Poza tym Littlefinger
dalej knuje swoje spiski, mało jest Aryi, Sam jest postacią nie wywołującą u
mnie większych emocji.
Martin zdecydował się na
rozdzielenie strumienia narracji. Wydarzenia z piątego tomu, „Tańca ze smokami”
toczą się równolegle do akcji „Uczty dla wron”. Dlatego w tym tomie nie ma
smoków (szkoda), nie ma Tyriona, nie ma Jona, Brana, Davosa i Stannisa. Tym
samym akcja jest wolniejsza, skoncentrowana na spiskach i intrygach. Po
„Nawałnicy mieczy” broń poszła nieco w odstawkę. Czas pająków, snucia spisków –
to króluje w „Uczcie dla wron”. Ale te ptaszyska nie zabijają, tylko żerują,
więc tytuł jak najbardziej pasuje. Akcja momentami nieco się wlecze, ale ja po
prostu lubię powracać do świata wykreowanego przez Martina. I wcale mi się nie
spieszy do opuszczania go.
I wspomnę jeszcze o
jednej rzeczy, która mnie denerwowała. Zmiany imion bohaterów prowadzących
narrację. Jeżeli jest to np. Sansa to zamiast niej jest Alayne, a zamiast Ashy
- córka Krakena. Wywołuje to tylko niepotrzebne zamieszanie. Wszak człowiek się
nie zmienia, nawet gdy przybiera inne imię.
Na razie nie żal mi końca
– dalej przebywam w świecie Martina, czytając kolejny tom – „Taniec ze
smokami”.
Autor: George
R. R. Martin
Tytuł: „Uczta
dla wron” t.1 „Cienie śmierci”, t. 2 „Sieć spisków”
Wydawnictwo: Zysk i S – ka
Liczba stron: 512, 528
Data wydania: 2006
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń