„Więzień labiryntu” („The Maze Runner”) 2014
Budzisz się pewnego dnia i nagle
stwierdzasz, że coś tu jest bardzo nie w porządku. Znajdujesz się w gnającej
gdzieś windzie i nie pamiętasz nic, nawet własnego imienia. Na domiar złego,
gdy winda się zatrzymuje, ładują cię do doła wykopanego w ziemi i zamykają. Tak
w skrócie wygląda początek „Więźnia labiryntu” zrealizowanego na podstawie
powieści Jamesa Dashnera. Książki nie czytałam, więc recenzja dotyczy tylko i
wyłącznie filmu.
Świat
labiryntu poznajemy wraz z Thomasem, który podobnie jak widz jest świeżynką i
niczego nie rozumie. Niby stary to i wiele razy stosowany chwyt, a jednak wciąż
działa, a widz może poznawać świat wraz z bohaterem. Okazuje się, że Thomas trafił
do Strefy. Otacza ją Labirynt, który zamyka się co noc. I dobrze, gdyż wtedy na
żer wychodzą jego strażnicy. Żaden z chłopców, który został tam na noc, nie
wrócił. Nic dziwnego, że wielu boi się nawet zaglądnąć do wnętrza…
Ci,
którzy przeżyli, zorganizowali własną społeczność. Są podzieleni na grupy i
obowiązuje w nich ścisła hierarchia. Najwyżej stoją biegacze, którzy jako
jedyni wchodzą do labiryntu i szukają wyjścia z tej pułapki.
Jednak
Thomas jest inny niż wszyscy, którzy dotychczas pojawili się w Strefie. Jego
przybycie rozpoczyna szereg zmian…
Pierwsze
skojarzenie, jakie miałam, gdy nad windą i oszołomionym Thomasem pochyla się
grupa chłopców, to „Władca Much” Williama Goldinga. Drugie – serial
„Zagubieni”. Film ma podobny niepokojący klimat. Labirynt rzeczywiście budzi
grozę i wywołuje klaustrofobiczny niepokój. Sam sposób obrazowania, zestawienie
my – nieokreśleni oni, którzy przychodzą wraz z nocą i nie można się przed nimi
obronić – podobieństw jest naprawdę sporo. Trzecie skojarzenie to oczywiście
„Igrzyska śmierci”. Po ogromnym sukcesie „Zmierzchu” zapanowała moda na
wampiry, „Igrzyska śmierci” otworzyły worek z ekranizacjami powieści
dystopijnych, dodajmy, co istotne, że tych przeznaczonych dla starszej
młodzieży.
Aktorsko
nie mam żadnych zarzutów. Fajerwerków nie było, ale role zostały zagrane
poprawnie. W obsadzie praktycznie same świeże, nieopatrzone twarze, co też jest
zaletą. Z aktorów kojarzę tylko Thomasa Brodie - Sangstera (Jojen z „Gry o
tron”).
Film
przykuwa do ekranu, cały czas coś się dzieje, nie ma miejsca na nudę. Brawa za
ujęcia labiryntu – naprawdę można się przestraszyć. On rzeczywiście żyje
własnym życiem i wydaje się precyzyjnie zaprojektowaną maszyną do zabijania. Efekty
nie przytłaczają, ale pozwalają wczuć się w klimat. Samo fabularne rozwiązanie
zagadki było dość przewidywalne i nie sądzę, żeby ktoś był zaskoczony.
„Więzień labiryntu” jest
pokłosiem sukcesu „Igrzysk śmierci”. Nie jest to bynajmniej zarzut. To dobrze
zrobione, klimatyczne kino rozrywkowe. A ponieważ film odniósł sukces, już niebawem
premiera kolejnej części. A w niej głównym czarnym charakterem będzie nie kto
inny jak Aidan Gillen. No, panie Bealish, pokaż na co pana stać.
Komentarze
Prześlij komentarz