Jarosław Moździoch „Maska Luny”


         Na tę książkę natrafiłam zupełnym przypadkiem w publicznej bibliotece. Nie powiem, zachęcił mnie opis wydawcy.
Rzadko się zdarza, że podczas sezonu wykopaliskowego natrafia się na odkrycie na miarę Troi, Pałacu w Knossos lub Grobowca Tutanhamona. Zazwyczaj są to monotonne, zrutynizowane prace - wygrzebywanie z ziemi skorup, którymi potrafią ekscytować się jedynie nieliczni. Ale tym razem tak nie było
Grupa archeologów trafiła w tajemnicze miejsce kultu - dziewiątej bramy Sowiego, strażnika Otchłani - wiekiem grubo przekraczającym czasy powstania znanych budowli megalitycznych. Odsłonięcie pierwszej warstwy ziemi i pojawianie się tajemniczej rogatej postaci zapoczątkowało wypadki-ostrzeżenia, którym ulegają członkowie ekipy. Skutkiem naruszenia spokoju Bramy jest zburzenie wątłej równowagi między "normalnością" a szaleństwem. Aby wszystko wróciło do normy, jednemu z bohaterów przyjdzie drogo zapłacić i poświęcić ukochaną osobę.
Tyle wydawca. Zapowiadało się na całkiem niezły i, co ważne, polski, horror. Ekipa archeologów po wodzą Cezarego Kostrzewskiego prowadzi prace na polanie w Choszczówce, miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc. Niestety, nie mają zbytnich powodów do radości. Nie dość, że terminy napięte (bo przez teren wykopalisk ma przebiegać autostrada, hurra), to jeszcze nie udało się znaleźć nic interesującego.
         Ale oczywiście taki stan rzeczy nie może trwać zbyt długo. Zapowiada się wiekopomne odkrycie, ale nastrój powoli gęstnieje. Dziwaczne wypadki spotykają kolejne osoby pracujące przy wykopaliskach. Polana robi się coraz mniej przyjazna, miejscowi przebąkują, że jest to miejsce przeklęte, przy pierwszych prowadzonych w Choszczówce pracach przepadli bez śladu archeolodzy… Finał jest tak zaskakujący i rozbudowany, że powiem szczerze, nie spodziewałam się niczego podobnego. I mi się to podoba, lubię, jak autor zaskakuje czytelnika. Tym bardziej, że wszystko ładnie się wkomponowuje w całość, w której główną rolę grają bliźniaki, ale nie zdradzę nic więcej.
         J. Moździoch postawił na wyraziste postacie. Nieco fajtłapowatego Cezarego, dbającego tylko o siebie i swoje nazwisko (oby uwiecznione w kronikach) szefa Liska czy postać epizodyczną, ale zapadającą w pamięć - uroczą i wszystkowiedzącą sąsiadkę. Pisanie o relacjach międzyludzkich wyszło mu nadspodziewanie dobrze. Jest zabawnie. Choć autor nie oparł się pokusie dodania jednej sceny w stylu pana Mastertona.
         Podsumowując, „Maska Luny” to pokaźne tomiszcze, ponad czterysta stron, ale czyta się szybko i bez większych zgrzytów. Choć klimat zagrożenia, który powinien potężnieć w miarę zbliżania się do finału, miejscami ulatuje. Jednak ogólne wrażenia są raczej pozytywne. Mimo że autor posługuje się znanymi motywami, to sporo jednak dodaje od siebie. I miło poczytać, że i u nas są jakieś zagadki i demony, no bo co w końcu, przecież Polacy nie gęsi i swoje demony też mają ;)

Autor: Jarosław Moździoch
Tytuł: „Maska Luny”
Wydawnictwo: Zysk i S – ka
Liczba stron: 408
Data wydania: 2005

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Niech was Pustka pochłonie – „The Originals” sezon 4

Pożegnanie z braćmi Winchester – recenzja 15 sezonu „Supernatural”

Co poszło nie tak w serialu „Przeklęta” („Cursed”)

Kosmos już nigdy nie będzie taki sam – „The Expanse”

Mroczny świat elfów – Holly Black „Okrutny książę”