Co poszło nie tak w serialu „Przeklęta” („Cursed”)

 

Jeżeli czytacie mojego bloga, wiecie, że uwielbiam legendy arturiańskie i wszelkie wariacje na ich temat. Dlatego informację, że Netflix przygotowuje serial, którego główną bohaterką ma być Nimue i zaprezentuje odświeżoną wersję mitu, w której miecz wybiera królową, a nie króla, byłam zaintrygowana. Jednak po fali niepochlebnych recenzji, które pojawiły się tuż po premierze, mój zapał do oglądania znacznie osłabł. Ale że w grudniu nachodzi mnie na klimaty fantasy i baśniowe, a wybór nie jest aż tak duży, jak by się wydawało, postanowiłam dać szansę Przeklętej.

Kim jest Nimue?

Jak to zwykle w legendach arturiańskich bywa, odpowiedź na to pytanie nie jest ani prosta ani jednoznaczna. Najprościej byłoby odpowiedzieć, że różnie to bywa, ale najczęściej podkreślane są dwie rzeczy – związki z Merlinem i Excaliburem. Nimue bywa też nazywana Panią Jeziora albo Vivianą. Niekiedy przyjmuje się, że ona i Morgana to ta sama osoba. Niektórzy sugerują, że Pani Jeziora to nie imię, ale druidzki tytuł, którym posługiwały się różne osoby. Inni uważają, że ta postać to bogini Rhiannon, związana ze światem zmarłych lub jedna z celtyckich bogiń matek – Pate. Nimue miała wychować Lancelota, a królowi Arturowi podarować niezwykły miecz – Excalibur. W odmiennych wersjach ukazywano ją jako kochankę Merlina, która nauczyła się od niego sztuki czarów, a potem uwięziła czarodzieja pod ziemią.

Moją ulubioną wersją Nimue jest ta przedstawiona w Trylogii arturiańskiej Bernarda Cornwella. Jeżeli ktoś nie czytał, polecam gorąco. Nimue została porwana przez handlarzy niewolników, a potem uwolniona z ich rąk wskutek niezwykłego sztormu. Był to znak, że opiekuje się nią bóg morza Manawydan (tutaj Cornwell nawiązuje do jej związków z boginią Rhiannon, była ona bowiem żoną Manawydana). Autor lubuje się w takich smaczkach, a to uważam za ogromny plus jego powieści. Oczywiście Merlin nie przegapił takiego znaku i zaopiekował się dziewczynką, która z czasem zastąpiła Morganę w roli najwyższej kapłanki. Obie panie serdecznie się zresztą nie znosiły. Merlin nadał dziewczynce imię Vivien, należące do Manawydana, ale nie używała go. Nimue zawsze podążała własną ścieżką, była upartą i bezwzględną czcicielką dawnych bogów. W finale zabiła Merlina, by dopełnił się potężny rytuał.

A w serialu…

Przeklęta to taki serial, który każe się zastanowić nad tym, gdzie leżą granice retellingu. Bo wygląda to tak, że ktoś napisał własną historię, a potem przypomniał sobie, że to miała być nowa wersja legend arturiańskich i w pośpiechu ponadawał bohaterom imiona zaczerpnięte z tego mitu. Innymi słowy, nic się nie zgadza. Właściwie nie jest to nawet interesujące pod kątem porównywania z tym, co znamy, bo postacie z serialu nie mają nic wspólnego z oryginałami. A nadanie komuś imienia znanego z legend to za mało.

Przeklęta pokazuje świat, który tylko teoretycznie jest tym znanym z legend arturiańskich. Rozdziera go bowiem konflikt między Czerwonymi Paladynami (to tak hiszpańska inkwizycja, która pasuje do tego okresu jak pięść do nosa) a rasą Feyów posiadających magiczne zdolności. Paladyni bezlitośnie mordują ostatki magicznej rasy, a słaby król Uther przygląda się temu bezczynnie. Merlin także nie może pomóc, bo stracił swoją moc. W końcu Paladyni docierają do wioski Nimue, która pochodzi z rasy Fey’ów. Dziewczyna nie jest zbyt popularna wśród pobratymców, bo wskutek wydarzeń z przeszłości uważają ją za przeklętą. Gdy Paladyni niszczą wioskę, umierająca matka Nimue, najwyższa kapłanka, przekazuje córce miecz z poleceniem, by oddała go Merlinowi.

Excalibur, a nie, Czarci Ząb

Bardzo mnie dziwi, że twórcy Przeklętej, Frank Miller i Tom Wheeler, nie podejmują próby opowiedzenia nam czegoś nowego o legendzie arturiańskiej. Nie ma tu w ogóle wzmianek o rycerstwie, o jego ideałach, które są wszak podstawą mitów arturiańskich. Zamiast tego, twórcy stawiają na budowanie własnej wersji świata i mitologii. Problemem jest to, że sięgają po elementy najbardziej rozpoznawalne i kompletnie nieoryginalne. Przyjrzyjmy się najważniejszemu artefaktowi – czyli niezwykłemu mieczowi, który Nimue ma dostarczyć Merlinowi. Tyle że nie jest to związany z legendami Excalibur. To Czarci Ząb, Miecz Władzy, Miecz Pierwszych Królów. Wykuty w ogniu Fey’ów, który tylko w tym ogniu może być zniszczony (a musicie wiedzieć, że wszystkie kuźnie magicznego ludu wygaszono). Wywiera negatywny wpływ na każdą osobę, która go dzierży. I w ten sposób mityczny Excalibur staje się po prostu tolkienowskim Pierścieniem Władzy.

Trochę bawią mnie nawiązania do Gwiezdnych wojen. Płaczący Mnich to wypisz wymaluj Kylo Ren. Sposób obrazowania, ujęcia pokazujące zakapturzoną postać w powiewającym płaszczu czy scena w płonącym lesie niezwykle podobna do sekwencji otwierającej film Skywalker: Odrodzenie, gdy Ben grasuje po ognistej planecie Mustafar, to niemal kopie tego, co zobaczyłam w nowej trylogii. A próbująca opanować drzemiącą w mieczu moc Nimue i pałętający się przy jej boku Artur w Ruchu Oporu to tak jakoś dziwnie z Rey i Finnem mi się kojarzy.

A miało być tak…

Głównym założeniem Przeklętej było opowiedzenie legendy z perspektywy Nimue czyli pokazanie historii z punktu widzenia silnej, kobiecej bohaterki. Nie jest to żadna nowość, wystarczy wspomnieć Mgły Avalonu Marion Zimmer Bradley, która także przyjęła podobny punkt widzenia, tyle że opowiedziany z perspektywy Morgany. I tutaj również pojawia się konflikt dawnych religii z chrześcijaństwem, ale o wiele sensowniejszy i ciekawej przedstawiony niż czarno-biały i kompletnie nieprzystający do świata legend arturiańskich wątek Fey’ów i Czerwonych Paladynów. Bo mimo widocznej sympatii autorki do pogaństwa potrafiła ona jednak przedstawić konflikt w sposób zgodny z prawidłami historycznymi, nadać mu jakąś głębię. Czerwoni Paladyni są wydmuszką, nic nie wiemy o ich motywacjach ani przesłaniu. Są kompletnie odrealnieni,  źli bo źli i to właściwie wszystko, co można na ich temat napisać.

Chyba głównym problemem Przeklętej jest to, że ten serial (czy może raczej scenarzyści) nie wiedzą, w którą stronę chcą pójść. Trochę chcieliby napisać nową wersję legend, a trochę jak najdalej od nich odejść. Obowiązkowo muszą być odhaczone takie elementy jak: dyskryminacja rasowa, wątek LGBT czy feminizm. Można to porównać do Wiedźmina, tyle że w historii Sapkowskiego to wszystko było, a do legend arturiańskich zostało wstawione mocno na siłę i do tego jeszcze dość nieudolnie. Wątki poboczne i drugoplanowe postacie są mało istotne, a co gorsza, nie pasują do głównego planu. Na przykład historia Pym, przyjaciółki Nimue, zresztą świetnie zagranej przez Lily Newmark. Dziewczyna ma niewątpliwie talent komediowy, ale scenki z jej udziałem niczego nie wnoszą do serialu. Są tu także takie kurioza jak wątek Iris, którego ja kompletnie nie rozumiem. Tak tylko domniemywam, że została opętana, ale pewności nie mam, bo i twórcy nie postarali się, by jakoś tę postać rozbudować. Podejmowane przez nią działania nie mają nic wspólnego z logiką.

Równie dziwnie poprowadzono postać Morgany. Na początku jest bardzo związana z bratem i przyjaźni się z Nimue, jednak jedna z Ukrytych, Cailleach (bogini zaczerpnięta z irlandzkiego i szkockiego folkloru, powiązana ze światem zmarłych) ma wobec niej inne plany. To kolejny wątek, który trudno zrozumieć, gdyż jest bardzo nieporadnie przedstawiony. Nie jest jasne, czy Cailleach steruje dziewczyną, czy nie. Ten wątek to zlepek scenek, które nie składają się w całość. Brakuje jakiegokolwiek wyjaśnienia i motywacji przemiany Morgany.

Katherine Langford grająca Nimue wypadła nieźle, ale mam wrażenie, że im dalej w serial, tym gorzej gra. Artur kreowany przez Devona Terrella zupełnie mnie nie przekonuje, bo jest kompletnie nijaki i brak mu charyzmy. Dobrze wypada Gustaf Skarsgad jako Merlin (już miałam napisać Floki, bo to bardzo podobne postacie) z tym, że do połowy sezonu jego rola sprowadza się do biegania bez celu, spotkań z kobietą w czerni i spożywania nadmiernych ilości alkoholu. No ale Skarsgard jest dobrym aktorem i zawsze sobie radzi.

Dość ciekawą postacią jest Płaczący Mnich (Daniel Sharman), który jako jedyny w gronie złych złych paladynów ma jakieś tam wewnętrzne rozterki. Tyle że wprowadzone zdecydowanie zbyt późno, bo pod sam koniec pierwszego sezonu. Do tego czasu Płaczący Mnich ogranicza się do przechadzania się w pelerynie z kapturem i mordowania na prawo i lewo. Przepuszczam, że ujawnienie jego tożsamości w finale miało być emocjonalną bombą, tyle że w serialu tak daleko odbiegającym od legend, to po prostu nie działa.

Warstwa wizualna nie jest najgorsza. Lokacje są niezłe, widoki ładne, niektóre ujęcia też. Ale efekty specjalne i choreografia walk mocno kuleją. Scenę, w której Nimue staje się panią miecza, oglądałam aż dwa razy, bo nie mogłam się nadziwić, jak do tego doszło.  

Nie miałam zbyt wielkich oczekiwań wobec Przeklętej, ale serial nie sprawdza się nawet jako młodzieżowka, w której przymykam oko na nielogiczności i scenariuszowe głupotki bo wciągnęła mnie akcja i polubiłam bohaterów. Miewa lepsze momenty, zwłaszcza w drugiej połowie sezonu, gdy wreszcie wątki zaczynają się zazębiać i postacie przestają kręcić się w kółko po ekranie bez widocznego celu. Brakuje pokazania drogi bohaterów, motywacji, pogłębienia ich charakterystyki – w efekcie dostajemy takie kwiatki jak wątek Iris czy Morgany. Jeżeli macie ochotę na dobry młodzieżowy serial inspirowany legendami arturiańskimi polecam Przygody Merlina. A z Przeklętej raczej chleba nie będzie.


Komentarze

  1. No, miałam oko na ten serial jeszcze przed premierą, a potem opinie mnie zniechęciły. I Twoja recenzja tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że nie chce mi się próbować. Swoją drogą tego lata wciągnęłam całe Przygody Merlina ;) To też nie jest jakiś bardzo dobry serial, ale właśnie, jest strasznie sympatyczny, bohaterów się lubi i można przymknąć oko na nielogiczności czy niedociągnięcia.
    No i tam była ewidentnie tendencja wzrostowa, jeśli chodzi o jakość. Pierwszy sezon był jakiś taki koślawy :D, a kolejne wyraźnie miały większy budżet i mam wrażenie, że potem bardziej się przykładali do scenariusza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak :) "Przygody Merlina" miały swoje niedoskonałości i głupotki, ale nadrabiały to dobrze zagranymi bohaterami, fajnymi pomysłami na wykorzystanie klasycznych legend, a w "Przeklętej" tego nie ma. Nawet nie za bardzo wiadomo, do kogo ten serial jest adresowany. Bo miała być młodzieżówka, ale przemocy to tam sporo.

      Usuń
  2. Pochwalę sobie, skoro już były wspomniane książki Pana Cornwella, to się pochwalę. W końcu je sobie zamówiłam i to na promocji :D. C do serialu, to jeszcze go nie widziałam. Twój post mnie trochę zniechęcił. Planujesz przeczytać książkę.

    Książki jak narkotyk

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brawo, teraz możesz spokojnie Cornwella poczytać :) Po obejrzeniu serialu mam na razie dość "Przeklętej" i choć planowałam przeczytać książkę, to sobie jednak podaruję.

      Usuń
  3. Miałam podobnie - chciałam oglądać, bo bardzo lubię te klimaty, ale po tej fali hejtu zrezygnowałam kompletnie i raczej już się na niego nie zdecyduję. A biorąc pod uwagę, co piszesz ty, to już w ogóle nie mam ochoty. A na Cornwella się czaję, muszę w końcu się zabrać!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że zbyt wiele nie stracisz ;) A "Trylogię arturiańską" Cornwella niezmiennie polecam.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Niech was Pustka pochłonie – „The Originals” sezon 4

Pożegnanie z braćmi Winchester – recenzja 15 sezonu „Supernatural”

Kosmos już nigdy nie będzie taki sam – „The Expanse”

Top 5 książek fantastycznych z motywem zimy