To jednak dziwny serial jest… – „Outlander”
Będę szczera – kiedy
pierwszy raz usłyszałam o serialu, w którym bohaterka, Claire Randall, przenosi
się w czasie (z 1945 do 1743 r.) i zakochuje w szkockim bojowniku o wolność,
wydał mi się dziwaczny (żeby nie napisać szalony). A fakt, że w swoim pierwszym
życiu zostawiła męża, którego także rzekomo kochała, pachniał mi intrygą rodem
z brazylijskiej telenoweli. Ostatecznie do obejrzenia skłoniły mnie fotosy, na
które natknęłam się w Internecie. I wiem jedno - „Outlander” to jednak dziwny
serial, powiadam wam.
Pod
względem wizualnym – bajka. Historia toczy się w dwóch planach czasowych. I oba
są świetnie zrobione, widać, że na serial nie żałowano pieniędzy. Kostiumy z
epoki retro są przepiękne. Podobnie jak stare samochody.
A Szkocja – tu dopiero
jest na co popatrzeć. Niezwykle urokliwe widoki, na czele z kluczowym dla akcji
kręgiem druidów, tajemnicze i tonące we mgłach góry i doliny. Piękne. Kostiumy
z XVIII w. także olśniewają. Zwłaszcza suknie, akurat na to zwracam szczególną
uwagę. Równie dobre są „lokalizacje” –ponury zamek MacKenziech czy bardziej
kameralne, rodzinne Lallybroch.
Dobrym zabiegiem,
budującym klimat i wiarygodność, było wprowadzenie do serialu języka
gaelickiego. Jest to język niezwykle melodyjny, a angielszczyzna przy nim brzmi
chropowato. Zwłaszcza ta ze specyficznym szkockim akcentem ;) Dlatego nie
oglądajcie wersji z lektorem – w tym przypadku tylko napisy.
„Outlander” wyróżnia się
także piękną czołówką, w której rozbrzmiewa szkocka pieśń ludowa „Skye Boat
Song”. Pierwotnie związana z bitwa pod Culloden (rok 1746), w serialu
wykorzystano nieco zmodyfikowaną wersję tekstu napisanego przez Roberta Louisa
Stevensona (autora słynnej „Wyspy Skarbów”).
I po przeczytaniu
powyższych akapitów można by sądzić, że jestem tym serialem zachwycona.
Niestety, w tym momencie zaczną się schody. W przypadku „Outlandera” jest ich
wiele. A poniżej będzie także wiele spoilerów.
Zacznę od pierwszej,
podstawowej rzeczy, głównym szkielecie fabularnym - podróży w czasie. Nie
jestem wielką fanką, ale taka koncepcja, niech będzie. Tutaj jednak pojawia się pewien problem. Magia
druidów została wykorzystana w serialu tylko po to, by Claire mogła przenieść
się w czasie. Później w ogóle się nie pojawia, jakby to był wstydliwy problem,
który lepiej omijać z daleka. Albo decydujemy się na elementy fantasy i
wprowadzamy je konsekwentnie, albo nie. Swoją drogą, to dziwne, że bohaterka,
która przeniosła się w czasie, nie dopuszcza do siebie myśli, że są na tym
świecie rzeczy, które się nie śniły filozofom. I jest dalej racjonalistką.
Zresztą wątek podróży w
czasie jest naprawdę potraktowany po macoszemu. Jeżeli dobrze zrozumiałam,
stało się to w święto Samhain, czyli czasie, gdy zacierała się granica między
światami, między żywymi i zmarłymi. A w serialu nie ma o tym ani słowa. Claire
nie zastanawia się też zupełnie nad konsekwencjami grzebania przy historii i
próbami jej zmieniania. Dziwne, dziwne. Tak mądra kobieta powinna wiedzieć, że takie
manipulowanie może przynieść więcej szkody niż pożytku. I nie mogę uwierzyć, że
nie przemknęło jej przez głowę, iż zabijając „Black Jacka”, tym samym morduje
całą linię jego potomków – w tym jej ukochanego męża Franka. A tutaj – pełna
beztroska i to amerykańskie „Yes, we can!”.
Drugi stopień – fabuła.
„Outlander” idzie po najmniejszej linii oporu, kształtując postacie i
wydarzenia w taki sposób, by prowadziły do wygodnego dla scenarzysty
rozwiązania. Pierwszy z brzegu przykład. Claire jest pielęgniarką. Świetnie,
przydatna umiejętność, może składać wiecznie poranionych Szkotów. Ale zaraz, to
zdecydowanie zbyt mało, by zdobyć ich zaufanie, gdy się nie ma do dyspozycji
antybiotyków i innych nowoczesnych wynalazków. Na szczęście Claire ma też inną
pasję – zielarstwo. Dzięki temu może leczyć Szkotów z różnych paskudnych
chorób, nie wzbudzając podejrzeń.
Kolejny przykład. Jamie
Fraser (Sam Heughan) jest jednym przystojnym Szkotem. Naprawdę. Wszyscy inni
wyglądają, delikatnie mówiąc, nieciekawie. Dzięki temu Claire nie ma żadnych
problemów z wyborem obiektu westchnień. Dodatkowo Jamie jest chodzącą
szlachetnością, więc uroda idzie w parze z charakterem. Strach pomyśleć, jak
ból głowy miałaby bohaterka, gdyby się okazało, że Jamie jest tylko przystojny,
a rycerski np. Angus. To by dopiero było zabawne. Ale zbyt trudne, dlatego w
takie gierki nie wchodzimy. Niech Claire piękna głowa nie boli.
To może jeszcze przy
okazji kilka słów o aktorstwie, zanim przejdę do trzeciego schodka. Claire (Caitriona
Balfe) i Jamie Fraser (Sam Heughan) nie mieli przed sobą specjalnie
wyrafinowanych zadań aktorskich. Zagrali poprawnie, są piękni i zgrabni – a w
„Outlanderze” to rzecz nie bez znaczenia, o czym jeszcze będzie mowa. Ciekawsze
zadania postawiono przed aktorami drugoplanowymi. Bardzo dobrze wypadł Tobias
Menzies w podwójnej roli – nobliwego profesora, męża Claire, Franka Randalla i jego
psychopatycznego przodka Jonathana „Black Jacka” Randalla. Zwłaszcza w tym
drugim wcieleniu odnalazł się świetnie. Aż ciarki przechodziły po plecach. Choć
jako flegmatyczny profesor był zdecydowanie bardziej uroczy.
Warto jeszcze wspomnieć o
Grahamie Mc Tavishu w roli Dougala Mac Kenzie. To najbardziej złożona i
zagadkowa postać w serialu i aktorowi świetnie udało się to oddać. Potrafi
zaskakiwać swoimi czynami i słowami – brawa dla niego.
Po tej małej dygresji
wracam do trzeciego stopnia. Erotyka i przemoc. W obu przypadkach „Outlander”
śmiało przekracza granice. Prowadzi to do paradoksu, że odcinek wygląda tak:
seks – rozmowa – seks – rozmowa – seks – koniec odcinka. Ileż można! Z ekranu
wieje nudą. Zresztą ten serial od czasu do czasu wpada w taka czarną dziurę, że
„nuda, panie, nic się nie dzieje”.
Nie tak dawno trwała
dyskusja o gwałcie, jaki pokazano w „Grze o tron”. To naprawdę nic w porównaniu
z tym, co zafundowali widzom twórcy „Outlandera”, rozpisując brutalność
Randalla wobec Jaimiego na niemal cały odcinek. Co to miało być? Tu już nie ma
mowy o jakichkolwiek niedopowiedzeniach. Czuję się zniesmaczona. Powiem krótko
– może niektórzy uważają, że takie rzeczy nadają się do telewizji. Ja jestem
odmiennego zdania.
Nieważne, czy nazwiemy to
przerostem formy nad treścią, czy pięknym kościołem, ale bez Boga – to jest
główny problem „Outlandera”. Nie zachęcam, nie odradzam. Decydujecie sami.
Czytałam też książkę - wciągnęła mnie jak bagno, ale... No właśnie, jednak trochę zbyt blisko jej było do tandetnej telenoweli albo wręcz harlequina. Serial to sprawnie zrealizowana, dość wierna adaptacja, no i właśnie - wciąż ma coś z harlequina. Obejrzałam prawie cały, właściwie, co zabawne, nie widziałam tylko ostatniego odcinka. Niby niewiele, mogłabym w każdej chwili skończyć ten sezon, a jakoś mi się nie chce. No i w sumie i tak wiem, czego mogę się spodziewać... Za drugi sezon już się chyba nie biorę.
OdpowiedzUsuńTeż bardzo lubię tę piosenkę z czołówki!
Właśnie ta kiczowatość rodem z harlequina przeszkadza mi w tym serialu. Nie czytałam, więc nie wiedziałam, czego się spodziewać. Lepiej nie oglądaj ostatniego odcinka - jeżeli czytałaś książkę to wiesz, że nie będzie przyjemnie.
OdpowiedzUsuńPiosenka naprawdę jest cudna :) Więc nie wiem, czy dla samej oprawy się nie skuszę na drugi sezon. Jeszcze nie zdecydowałam.