„Amerykańscy bogowie” („American Gods”)



„Amerykańscy bogowie” to adaptacja słynnej powieści Neila Gaimana (moją recenzję znajdziecie TUTAJ). Moim zdaniem to najlepsza książka jaką napisał, dlatego trochę się ociągałam z obejrzeniem serialu, zwłaszcza że słyszałam sporo niepochlebnych opinii na jego temat. Głównie dotyczących sporych różnic między książką a jej ekranizacją. I to jest prawda. Serial bardzo odbiega od pierwowzoru, ale i tak miałam dużą frajdę z jego oglądania. Choć uczciwie ostrzegam, „Amerykańscy bogowie” są dość specyficzni.

Dla przypomnienia lub wprowadzenia dla tych, którzy nie znają książkowego pierwowzoru, kilka słów o fabule. Cień wychodzi z więzienia, jednak zupełnie inaczej wyobrażał sobie swoją wolność. Zamiast świętować, uczestniczy w pogrzebie żony, która zdradzała go z najlepszym przyjacielem. W drodze spotyka tajemniczego pana Wednesday’a, który oferuje mu pracę. Cień przyjmuje propozycję. Ameryka przemierzana w towarzystwie pana Wednesday’a pokazuje mu swoje ukryte oblicze, zaludnione przez bogów i istoty nadprzyrodzone znane z mitów i legend.

„Amerykańscy bogowie” mają niezwykle specyficzny styl. Bryan Fuller, twórca serialu, bardzo mocno skupił się na jego formie. Mamy tutaj pieczołowicie pokazywane krople padającego deszczu, hektolitry krwi rozlewające się po całym ekranie, wypalające się papierosy – dokładnie i w zwolnionym tempie. Na początku trochę mnie to irytowało, ale mniej więcej koło trzeciego odcinka przyzwyczaiłam się.
Wizualnie serial prezentuje się bardzo dobrze, zwłaszcza w tych onirycznych momentach, gdy wraz z bohaterami zaglądamy na drugą stronę lustra. Wizje Drzewa i Kościanego Gaju, ważenie dusz przez Anubisa – wszystkie te historie rozgrywające się gdzieś poza teraźniejszością i naszym światem robią bardzo dobre wrażenie.

Sposób opowiadania historii także nie jest typowy. Odcinki są skonstruowane w taki sposób, że na początku przedstawiana jest opowieść o jednym z bogów, jego dawnej chwale i obecnej jałowej egzystencji w Ameryce. Główna linia fabularna książki, związana z podróżą Cienia i pana Wednesday’a, tutaj jest tylko jedną z wielu. Oprócz mini historii wplecionych w fabułę, dwa odcinki to retrospekcje, które skupiają się wokół żony Cienia, Laury. Jej postać, charakter i relacje z mężem na potrzeby serialu znacznie rozbudowano. W książce była bezwolną zjawą, włóczącą się za Cieniem. W serialu jest wyjątkowo niesympatyczną, skupioną tylko na sobie i swoich pragnieniach bohaterką. Na domiar złego jest śmiertelnie niebezpieczna, a trudno napisać, że przejmuje się jakimikolwiek normami moralnymi.
Czy jednak takie rozbudowanie wątku Laury potrzebne było serialowi? Emily Browning bardzo dobrze oddała charakter bohaterki, która psychopatką jest i basta. Sparowanie Laury z Szalonym Sweeney’em (znakomity Pablo Schreiber) i dopisanie im wspólnej przeszłości (no bo przecież nie jest przypadkiem, że Essie Macgowan także gra Emily Browning) także wyszło kapitalnie. Świetnie ogląda się ich razem na ekranie, ale mimo wszystko uważam, że zrównoważenie postaci Cienia i Laury zaburzyło całą historię walki starych i nowych bogów.

A skoro już piszę o drugiej z najważniejszych par serialu, nie sposób nie wspomnieć o pierwszej. Ian McShane jest najlepszym panem Wednesday’em, jakiego mogłam sobie wymarzyć. Szachraj i szelma żonglujący osobowościami jak maskami, z tym charakterystycznym błyskiem w oku i uśmieszkiem „tylko ja wiem, o co chodzi w tej grze”, bezczelnie kradnie dla siebie każdą scenę, w której się pojawia. I gdy na końcu huknął swoje prawdziwe imię, nowi bogowie mogli tylko zbierać się z ziemi. Po prostu klasa.
Ricky Whittle jako Cień jest, no cóż, cieniem dla Iana McShane’a. Małomówny, trochę wyalienowany, częściej obserwuje niż cokolwiek mówi. Postawiony w sytuacji, która zaprzecza wszystkiemu, w co nomen omen wierzył, sprawia wrażenie zagubionego i niepewnego. Sama nie wiem, czy to efekt zamierzony, czy nie.  
Aktorstwo jest jednak wielką zaletą „Amerykańskich bogów”. Wymienię tutaj jeszcze Petere’a Stormare’a jako Czarnoboga, Kristin Chenoweth grającą Ostarę, a wreszcie Gillian Anderson, która z równym wdziękiem wciela się w Marilyn Monroe czy Judy Garland z „Parady wiosennej”.

Serialowa wersja „Amerykańskich bogów” zaciera nieco przekonanie, że w tej walce starzy bogowie są lepsi. Czytając książkę, nie miałam co do tego wątpliwości i wyraźnie czułam, po której stronie barykady stoi Gaiman. Ale gdy w serialu pan Wednesday przekonuje, że starzy bogowie byli bardziej wartościowi, gdyż przekazywane przez nich historie nadawały sens ludzkiemu życiu, wcale nie jestem tego taka pewna. I sporo racji mają Media, Techno Chłopiec i Pan World gdy przekonują, że najlepszym wyjściem jest pokój, a czasy są takie, że przetrwają tylko ci, którzy postawią na nowe technologie. Są przecież starzy bogowie, którzy kolaborują z nowymi, dopasowali się do współczesności i świetnie na tym wychodzą. Czy to ważne, że królowa Saba zwabia swoje ofiary za pomocą serwisów randkowych, a wyznawcy Vulkana czczą go nie modlitwą, a wystrzeliwując pociski na których wygrawerowano jego imię? Czy to może raczej niuanse, które nie mają większego znaczenia, a efekt zostaje taki sam? Powieść Gaimana dawała w tym względzie jednoznaczną odpowiedź, serial – w moim odczuciu – nie.

Istotną zmianą wprowadzoną przez twórców jest także pokazanie Ameryki, takiej, jaka jest teraz, z wszystkimi zżerającymi ją problemami. Gaiman jako Brytyjczyk nie do końca był w stanie to zrobić. Tymczasem serial śmiało pokazuje, jak wielkim problemem w Ameryce jest wciąż rasizm. To się nigdy nie zmieni – mówi w swoim wspaniałym monologu pod pokładem niewolniczego statku Anansi. Nawet gdy teoretycznie uzyskacie wszelkie prawa, w XXI w. biali policjanci będą strzelać do was na ulicach. Rasizm powraca jak bumerang w kolejnych odcinkach – przy spotkaniu z Czarnobogiem, linczu Cienia, a wreszcie w miasteczku Vulcan w Wirginii. Drzewo przy którym odbywały się lincze traktowane jest jak zabytek. Nieliczni czarni chowają się po kątach. Także Cień próbuje przemknąć niezauważony, doskonale świadom nienawiści, jaka go otacza.
Miasteczko Vulcan to jedno z oblicz Ameryki, która jak wiadomo, ma ich bardzo wiele. Jak na dłoni widać fascynację ogólnie dostępną bronią, którą noszą już małe dzieci. Zresztą jest w serialu jeszcze jedna scena mocno związana z tą twarzą Ameryki – gdy ochotnicy strzelają do nielegalnych imigrantów. Ich wiara w to, że postępują słusznie, że chronią swój kraj, swoje rodziny, daje im taką siłę, która potrafi zabić nawet boga. A koniec końców, wszystko jest tylko kwestią wiary.

„Amerykańscy bogowie” w wersji Fullera przypadli mi do gustu. To czarująca formą baśń, której istotą jest walka o duszę Ameryki między starymi bogami, przywleczonymi na nowy kontynent z różnych stron świata, oraz nowymi – mediami, którym poświęcamy nasz czas i uwagę.
Rozumiem zarzuty tych, którzy twierdzą, że serial niemiłosiernie się wlecze. Gdybym nie znała losów Cienia, też pewnie nie byłabym zadowolona, że zamiast skupić się na popychaniu akcji do przodu, twórcy serwują historie z zamierzchłej przeszłości. Jednak jako osoba, która lekturę książki Gaimana ma już za sobą, mogłam rozkoszować się tymi wszystkimi opowieściami z prawieku, tak zgrabnie wplecionymi w główny wątek serialu.

Komentarze

  1. Zbieram się do tego serialu i zbieram. Serio, muszę w końcu obejrzeć.
    Ja książkę czytałam, ale, przyznam, niewiele już z niej pamiętam - mam w głowie pojedyncze sceny i baaardzo ogólny zarys fabuły. Ale zgadzam się - dla mnie to też była najlepsza książka Gaimana, jaką czytałam.
    Fuller stał też za Hannibalem, który także był dziwny, ale naprawdę go lubiłam. Więc mam nadzieję, że mogę się polubić z serialowymi Amerykańskimi bogami ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też długo zwlekałam z jego obejrzeniem i niesłusznie, bo mimo tego, że do wiernej adaptacji mu daleko, to jest bardzo ciekawy.
      Nie oglądałam "Hannibala", więc nie mogę porównywać, ale w niektórych recenzjach piszą, że w obu serialach widać rękę Fullera. Myślę więc, że powinno ci się spodobać :)

      Usuń
  2. Muszę przyznać, że książki niestety nie czytałam, lecz serial obejrzałam i niesamowicie mi się on spodobał. Po twojej recenzji muszę przyznać, że kiedyś muszę przeczytać książkę by tylko zobaczyć te różnice :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zachęcam, bo "Amerykańscy bogowie" to świetna powieść :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Zagłada domu Sharpe’ów – „Crimson Peak. Wzgórze krwi”

Pożegnanie z braćmi Winchester – recenzja 15 sezonu „Supernatural”

Niech was Pustka pochłonie – „The Originals” sezon 4

Fantastyka jest kobietą – czyli 5 polskich autorek, z których twórczością należy się zapoznać

Co poszło nie tak w serialu „Przeklęta” („Cursed”)