„Broadchurch” po amerykańsku – „Gracepoint”


Mimo niezbyt przychylnych opinii na temat „Gracepoint” postanowiłam obejrzeć ten serial. Dla niewtajemniczonych – to amerykańska wersja tak chwalonego przeze mnie „Broadchurch”. Zdecydowałam się przede wszystkim dlatego, że jeszcze nigdy nie natknęłam się na tak kuriozalną sytuację, gdy stacja kręci remake serialu, który jeszcze się nie skończył („Gracepoint” nakręcono w 2014 r., a finałowy odcinek wyemitowano wtedy, gdy startowała druga seria „Broadchurch”), w dodatku w tym samym języku, z tym samym aktorem w roli detektywa i na dodatek napisanym przez tego samego scenarzystę – Chrisa Chibnalla. O co chodzi?

Historia jest dokładnie taka sama. Przy klifie na plaży zostaje znalezione ciało chłopca. W kręgu podejrzanych szybko znajduje się pół miasteczka Gracepoint. Śledztwo prowadzi przybyły z zewnątrz detektyw – Emmett Carver (i tu ciekawostka, ponieważ tę postać gra podobnie jak w oryginale David Tennant, tylko jemu zmieniono imię i nazwisko) i miejscowa policjantka Ellie Miller (Anna Gunn).


„Broadchurch” kontra „Gracepoint” – uwaga spoilery dotyczące obu seriali

         Swój sukces „Broadchurch” w dużej mierze zawdzięcza znakomitej parze głównych bohaterów granych przez Tennanta i Colman. W „Gracepoint” Tennantowi zmieniono fryzurę i zakazano używać szkockiego akcentu, bo ponoć Amerykanie nie są w stanie zrozumieć, co mówi. A jako partnerkę dano mu Annę Gunn. I chemia, tak wyczuwalna między głównymi bohaterami „Broadchurch” znikła jak za dotknięciem czarodziejski różdżki.
         Colman nie ma urody gwiazdy filmowej, wygląda jak przeciętna kobieta. Z miejsca uwierzyłam, że jest zwyczajną policjantką z małego miasteczka. Miała w sobie sporo ciepła i empatii, dlatego tak mocno przeżywałam to, co ją spotkało. Gunn tego nie ma. Zupełnie nie wierzę, że to kobieta z małego miasteczka, a nie jakaś uśpiona agentka FBI. Nie kupuję jej też w roli troskliwej żony i matki, bo na ekranie od Gunn wieje na kilometr chłodem.
         Gdy w „Broadchurch” Colman zwracała uwagę Tennantowi, zgadzałam się z nią. Gdy robi to Gunn, mam wrażenie, że grubo przesadza. Nie ma tej więzi, która niemal natychmiast pojawiła się między dwójką głównych bohaterów w brytyjskiej wersji. Zresztą po obejrzeniu zakończenia zastanawiam się, czy to jednak nie był trochę zabieg celowy. Po zatajeniu takiej informacji Gunn i Tennant nie mogliby zostać nawet szorstkimi przyjaciółmi.
         No właśnie, Tennant. Niby ta sama rola, ale jakże inna. Nie twierdzę, że Tennant zagrał źle, ale zdaje się, że nie bardzo miał z kim grać. Jego tęskne spojrzenia trafiały w nicość, a on sam snuł się bez ładu i składu i chyba odetchnął z ulgą, gdy wrócił do „Broadchurch” i znów mógł mówić ze szkockim akcentem.



         W ogóle mam takie wrażenie, że niemal wszyscy aktorzy grający mieszkańców Gracepoint zostali kiepsko dobrani do ról. W ich grze była jakaś sztuczność, nienaturalność. W efekcie nawet ich nie polubiłam, nie obchodził mnie ich los, a tym samym emocje odpłynęły w siną dal.
         Najgorzej było, gdy twórcy postanowili dodać bohaterom coś od siebie. Skupię na dwóch postaciach – ojcu zamordowanego Danny’ego, Marku i pastorze, Paulu Coatesie.
         W roli Marka Solano obsadzono Michaela Peñę. Przy oglądaniu „Broadchurch” wydawało mi się, że niezbyt przepadam za ojcem Danny’ego, ale po obejrzeniu, co zrobił z tą rolą Peña, muszę zweryfikować swoje poglądy. Niemal przez cały serial Mark przypominał buldoga, gotowego rozszarpać gardło każdemu, kto się nieopatrznie zbliży. W efekcie twórcy, dając rolę latynoskiemu aktorowi, powielili stereotyp napompowanego testosteronem macho. A nie sądzę, by taki mieli pomysł.
         Kelvin Rankin w roli Paula Coatesa to duchowny, jakiego nie chciałabym spotkać na swojej drodze. Świętoszkowaty w najgorszym tego słowa znaczeniu i jakże odległy od sympatycznego pastora z „Broadchurch”. Oczywiście, podkręcono jego rolę i dopisano wątek romansu z matką Danny’ego Beth. Romansu jeszcze z czasów licealnych. Jego wątpliwe motywacje plus wyraźne parcie na szkło sprawiły, że jak bardzo lubiłam brytyjskiego Coatesa, równie mocno nie znoszę amerykańskiego.

         Zresztą wszelkie zmiany wprowadzone w „Gracepoint” moim zdaniem nie wyszły serialowi na dobre. Wiele scen, dialogów, ujęć jest skopiowanych z „Broadchurch”, ale amerykańska wersja liczy sobie dwa odcinki więcej, więc na kopiowaniu nie mogło się skończyć. Twórcy poszli jednak w złym kierunku, dodając wątki zapychające czas, ale nic nie wnoszące do fabuły – jak podejrzanego o morderstwo turysty czy ucieczki Toma Millera. Dla jasności – zmienione zakończenie także mi się nie podoba.

         Charakterystyczną cechą „Broadchurch” były zwolnione ujęcia i sporo kadrów przedstawiających krajobrazy. A zwłaszcza klify. Nie były to tylko ozdobniki, pejzaż oddawał stan ducha bohaterów. W „Gracepoint” tego nie ma. To znaczy takie ujęcia są, ale właśnie tylko jako upiększczacze. Jedyne, co mi się podobało, to te walenie, z płetwami znikającymi pod wodą. Mógłby to być fajny motyw przewodni w inaczej napisanym serialu.


         Czy warto oglądać „Gracepoint”? Nie, dlatego że nie ma sensu zawracać sobie głowy słabszą kopią, gdy jest dostępny znakomity oryginał. No chyba, że tak jak ja jesteście ciekawi z natury i zastanawiacie się, jak to możliwe, że twórcy zmasakrowali tak świetny pomysł. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Karl Edward Wagner „Kane. Bogowie w mroku”

Niech was Pustka pochłonie – „The Originals” sezon 4

Pożegnanie z braćmi Winchester – recenzja 15 sezonu „Supernatural”

…i do kotła wraca – Sarah J. Maas „Dwór mgieł i furii”

Jak dbam o włosy wurly czyli włosomaniactwo po mojemu