Zbrodnia w małym mieście – „Broadchurch”
Dziś będę się rozpływać w zachwytach,
bo już dawno żaden serial nie wciągnął mnie tak bardzo jak „Broadchurch”. Brytyjski
serial kryminalny wyprodukowany przez ITV liczy sobie trzy sezony, po osiem
odcinków każdy.
W
małym nadmorskim miasteczku Broadchurch życie toczy się leniwie i spokojnie, od
jednego sezonu turystycznego do drugiego. Mieszkańcy się znają, ufają sobie, a
przestępczość jest niska. Wszystko się zmienia, gdy na plaży zostają znalezione
zwłoki jedenastoletniego Danny’ego Latimera.
Śledztwo
prowadzi para detektywów: człowiek z zewnątrz, po swojej ostatniej sprawie
ochrzczony nawet „najgorszym gliniarzem w Anglii” Alec Hardy (David Tennant)
oraz miejscowa policjantka Ellie Miller (Olivia Colman). Tropów jest mnóstwo, w
ogniu podejrzeń znajduje się rodzina chłopca, sąsiedzi, znani mieszkańcy
miasteczka. Każdy ma swoje mniejsze i większe sekrety, które powoli wychodzą na
światło dzienne. Na bank nie zgadniecie kto zabił, bo twórcy wyjątkowo sprytnie
grają z widzem w kotka i myszkę. Niemal co odcinek zmieniały się moje
podejrzenia co do tożsamości mordercy. A prawda i tak okazała się wyjątkowo
szokująca.
Uwaga – w opisie drugiego i trzeciego sezonu pojawiają się małe spoilery
W
drugim sezonie Ellie, której życie rozsypało się jak domek z kart, próbuje poskładać
je na nowo. Dwa główne wątki sezonu to proces mordercy Danny’ego, który
rozmyślił się i ostatecznie odmówił przyznania do winy, narażając wszystkich na
długi i paskudny proces oraz stara sprawa Hardy’ego – morderstwo z Sandbrook. Tym
samym „Broadchurch” wkracza w rejony, które zwykle seriali kryminalnych nie
interesują, bo one kończą się schwytaniem sprawcy. Pokazuje, co dzieje się z
ludźmi pogrążonymi w żałobie po stracie bliskiej osoby. Przejmująca jest
rozpacz Ellie, która straciła nie mniej niż Latimerowie, ale społeczność jej
nie żałuje i uznaje za współwinną. Warto przypomnieć sobie scenę z pierwszego
sezonu, gdy Ellie stanęła naprzeciw Susan z pytaniem: „Jak mogłaś nie
wiedzieć?”. Oczywiście Susan nie byłaby sobą, gdyby nie odbiła piłeczki, gdy
nadarzyła się okazja.
Trzeci
sezon dotyczy sprawy gwałtu na Trish Winterman. Doszło do niego na przyjęciu,
więc grupa podejrzanych jest spora. Ellie i Hardy oprócz śledztwa mają na
głowie problemy ze swoimi dorastającymi dziećmi. A w tle pojawia się złamana
przez śmierć Danny’ego rodzina Latimerów, która nadal próbuje uporać się ze
swoją stratą.
Koniec spoilerów
Wyliczankę
zalet serialu zacznę od aktorstwa, a konkretnie znakomitej pary detektywów. Relacje
Ellie i Hardy’ego (Olivia Colman i David Tennant) od początku nie były łatwe,
ponieważ Alec zajął miejsce, na które miała awansować Ellie. Do tego dochodziła
różnica charakterów. Wściekły, nietaktowny i podejrzewający wszystkich Hardy to
jaskrawa opozycja wobec pełnej wiary w ludzi, optymistycznej i poczciwej Ellie.
Jednak
na oczach widza między parą tak różnych ludzi rodzi się prawdziwa przyjaźń. Między
Colman a Tennantem jest niezwykła chemia na ekranie. Nie wyobrażam sobie
lepszego wyboru do tych ról. Nie dramatyzują, nie głoszą wszem i wobec, jak to
bardzo się lubią. Ba, Ellie reaguje alergicznie, gdy Hardy chce ją przytulić, a
on przez cały czas zwraca się do partnerki po nazwisku. Czuć jednak głęboką
więź pomiędzy nimi. Nawet, a może zwłaszcza wtedy, gdy złośliwie sobie
dogryzają ;)
Równie
ciekawie jest na drugim planie. Ojciec Danny’ego, Mark, w interpretacji Andrew
Buchana jest rozedrgany i zagubiony. No i ma sporo tajemnic na sumieniu. Powinnam
mu współczuć, ale zawsze trochę mnie drażnił – swoim egoizmem, ukrywaniem
niewygodnych prawd, gdy chodziło o znalezienie mordercy syna czy ślepą żądzą
zemsty bez oglądania się na najbliższych.
Dla mnie Mark Latimer
jest trochę symbolem zmian, jakie zachodzą w ludziach w Broadchurch. Pierwsza
scena, gdy Mark idzie rano do pracy, wita się ze wszystkimi, jest słonecznie,
ludzie uśmiechnięci – a potem bańska mydlana pęka i na jaw wychodzi smutna
rzeczywistość. Po tym, co się stało, po tajemnicach wywleczonych na światło
dzienne, Broadchurch nie jest już takie samo. Nie może być.
Matkę
zamordowanego chłopca, Beth, zagrała Jodie Whittaker. Krucha kobieta, która
musi zmierzyć się ze stratą dziecka. W Whittaker jest i kruchość, i siła
zarazem. To ona, a nie egoistyczny Mark, stanowi podporę całej rodziny, dwóch
córek, które przecież wciąż żyją i potrzebują rodziców. A w trzecim sezonie nie
tylko dla nich.
Na
równie ciekawą postać zapowiadała się starsza siostra Danny’ego, Chloe, grana
przez Charlotte Beaumont. Tragedia sprawiła, że dziewczyna przedwcześnie
dojrzała i musiała walczyć o jedność rodziny. Niestety, jest to potencjał
niewykorzystany, gdyż po interesującym początku w pierwszym sezonie, jej bohaterka
nie została rozwinięta w dwóch następnych.
W
„Broadchurch” pojawia się także postać niezwykle empatycznego pastora, Paula
Coatesa, granego przez Arthura Darvilla. To oczywiście kolejny bohater dręczony
przez własne demony. Ale jednocześnie człowiek głęboko wierzący, który musi zmierzyć
się z tym, że kolejni ludzie do których się zwraca, odpowiadają mu mniej lub
bardziej grzecznie – „ale ja nie jestem wierzący, nie chodzę do kościoła”. Jak
trwoga to do Boga – to przysłowie idealnie pasuje do społeczności Broadchurch. Przychodzą
do pastora tylko wtedy, gdy potrzebują pomocy, w smutku, ale gdy jest dobrze
kościół świeci pustkami. Mimo wysiłków sympatycznego pastora.
Serial
zahacza także o świat mediów. Tych starszych, z przesłaniem, przekonaniem o
ważności misji, i tych nowych, nastawionych tylko na zysk. Maggie Radcliffe
grana przez Carolyn Pickles, naczelna lokalnej gazety, należy do tej pierwszej
grupy, a jej szefową, ględzącą o kotkach w koszu, po kilku minutach jej
obecności na ekranie ma się ochotę udusić. Maggie jest kobietą z zasadami,
szanuje czytelnika. Ale dla takich dziennikarzy i zaangażowanych lokalnych
gazet jest coraz mniej miejsca.
„Broadchurch”
może pochwalić się znakomitym scenariuszem. Twórcy do ostatniego odcinka każdej
serii wodzą widza za nos, nie pozwalając mu domyślić się, kto zabił. Uwielbiam
zresztą te początkowe momenty sezonu, gdy każdy z przepytywanych bohaterów
patrzy na odchodzących detektywów, a w jego oczach maluje się poczucie winy. I
już wiemy jedno: coś ukrywa. Przy tym nie są to rozwiązania wyciągnięte z
kapelusza. Gdy już znamy prawdę, poszczególne elementy układanki wskakują na
swoje miejsce. I o to chodzi.
„Broadchurch”
nie serwuje widzowi prostych rozwiązań, po których można doznać swoistego katharsis. Przestępca złapany, hura,
wszystko w porządku, życie toczy się dalej. Nie w tym wypadku. Tutaj finał
każdego sezonu jest niezwykle gorzki. Złapanie przestępcy nie jest tożsame z
zakończeniem sprawy.
Chyba wszyscy mamy
skłonność do klasyfikowania zdarzeń. Próbujemy zrozumieć, żeby móc jakoś dalej
żyć. Ale nie wszystko można i da się zaszufladkować. Czasem decyduje przypadek.
Nie to miejsce i nie ten czas. Ludzka natura pozostaje zagadką.
Angielski serial obnaża
schematy zachowań w małych miasteczkach, gdzie niby wszyscy się znają i wszyscy
wszystko o sobie wiedzą, a tak naprawdę każdy skrywa brudne sekrety. To społeczność,
która potrafi osądzić, wydać wyrok i zaszczuć, nawet niewinnego.
Sposób kręcenia „Broadchurch”
świetnie współgra z ciężką atmosferą serialu. Spokojnie można stwierdzić, że pokazywany
krajobraz jest pejzażem wewnętrznym bohaterów. Sporo tu ujęć niespokojnego
morza, niebo wydaje się wisieć nisko i przygniatać bohaterów, podobnie jak
zimny wiatr. Piorunujące wrażenie robią ujęcia klifów. Zwłaszcza nocą, przy
świetle księżyca. A klimat podbija jeszcze znakomita muzyka Islandczyka, Ólafura
Arnaldsa.
Jeżeli ktoś jeszcze nie
widział „Broadchurch” to gorąco polecam. Wstyd nie znać, bo to znakomity
serial.
Komentarze
Prześlij komentarz