Tylko sztuka i przyroda są wieczne - „Lato w lutym” ("Summer in February”) 2013
Mamy wyjątkowo zimny maj, a przyroda
ponoć nie znosi wahań równowagi, więc postanowiłam poprawić harmonię we własnym
zakresie i obejrzeć film „Lato w lutym”.
Rok 1913, Kornwalia.
Nad Europą gromadzą się już chmury zwiastujące wielką wojnę. Artyści brytyjscy
związani z grupą Newlyn, na czele z Alfredem Munningsem oraz Laurą i Haroldem
Knigthami wiodą życie dalekie od przeciętności. Zafascynowani nadmorskimi
krajobrazami i tanimi hotelami (co dla biednych zazwyczaj artystów jest nie bez
znaczenia) oddają się swoim pasjom. A przy okazji łamią wszelkie konwenanse.
W środowisko
bohemy trafia młodziutka Florence Carter-Wood (Emily Browning), początkująca
malarka, która pragnie uczyć się od najlepszych. Na jej drodze staje rozrywkowy
geniusz – Alfred Munnings (Dominic Cooper) i poważny, stateczny dżentelmen –
Gilbert Evans (Dan Stevens). Do czego takie zestawienie – ona jedna, ich dwóch
– prowadzi, wiemy doskonale. Jednak jest to film oparty na faktach, więc
sztampowości zarzucić mu nie sposób. Jako ciekawostkę dodam, że film powstał na
podstawie powieści Jonathana Smitha, nauczyciela angielskiego, którego
wychowankiem jest m. in. Dan Stevens. Świat jest mały, a historia kołem się toczy,
żeby zmieścić dwie mądrości ludowe w jednym zdaniu.
Fani serialu
„Downton Abbey” nie powinni być zawiedzeni. Dan Stevens gra postać bardzo
podobną do Mathhew Crawleya. Szlachetny, przystojny, powściągliwy, z
nienagannymi manierami. Siła spokoju w gronie szalonych artystów. Przykład
brytyjskiego sznytu, który z jednej strony budzi mój podziw, a z drugiej bardzo
mnie drażni. W każdym razie Dan Stevens dobrze odnalazł się w tej roli. Po
obejrzeniu „Gościa”, gdzie gra nielichego psychopatę już wiem, że o jego talent
mogę być spokojna. I nie da się zamknąć w szufladce statecznego dżentelmena.
Za to zupełnie
nie rozumiem fenomenu Dominica Coopera. Talentem aktorskim nie błyszczy, urodę
ma, moim zdaniem, bardzo przeciętną, a jednak gra w coraz bardziej kasowych
filmach. Ale może na moją opinię rzutuje jego rola w kuriozalnym skądinąd
obrazie „Drakula. Historia nieznana”. W
każdym razie zraziłam się do niego i przynajmniej na jakiś czas tak mi
zostanie.
Za to Emily
Browning poradziła sobie ze swoją rolą całkiem nieźle. Dobrze oddała zagubienie
swojej bohaterki, która łatwo ulega oczekiwaniom innych. Jest taka scena w
filmie, gdy Florence tuż przed ślubem, po wybuchu Munningsa, poważnie się waha,
czy wyjść za mąż za artystę. I wtedy jej braciszek naciska – przecież to
geniusz, musisz to zrobić, taki trafia się tylko raz. I Florence, artystka przecież
(choć początkująca) wybierając między romantyzmem a pozytywizmem, musi wybrać
romantyzm. A romantyczne uczucie ma to do siebie, że kończy się tragicznie.
Równie ważnym
„aktorem” tego filmu jest kornwalijska przyroda, morze, niebo i skały. Z
przyjemnością oglądałam piękne kadry. Warto też
zwrócić uwagę na przenikanie świata z malarstwa Alfreda Munningsa do filmu.
Wiele scen wygląda jakby żywcem skopiowanych z jego obrazów. Bo przecież
życie ludzkie przemija, a sztuka i natura pozostają.
Komentarze
Prześlij komentarz