Między jawą a snem - Maggie Stiefvater „Złodzieje snów” („The Dream Thieves”)
Tak jak można się było spodziewać po
ostatnim zdaniu pierwszego tomu „The Raven Cycle”, gdy Ronan zaskoczył
wszystkich objawieniem swojej niezwykłej umiejętności – przenoszenia rzeczy (i
nie tylko) ze snów do rzeczywistości – drugi tom sagi „Złodzieje snów” podąża
ścieżką wyznaczoną przez ostatnie słowa poprzedniej powieści.
Głównym
bohaterem jest Ronan, który poznaje i szlifuje swoje zdolności. Powoli odkrywa
prawdziwą historię swojej rodziny. W tym tomie czytelnik może poznać chmurnego
Ronana lepiej, dzięki obserwacji nie tylko jego relacji z przyjaciółmi, ale i
braćmi.
Sporo
miejsca autorka poświęciła Adamowi, który w poprzednim tomie odprawił rytuał
łączący go z magicznym lasem Cabeswater. To oczywiście nie mogło pozostać bez
wpływu na naszego bohatera. A jakiego konkretnie? Och, tego wam oczywiście nie
zdradzę.
Skupienie
uwagi na Ronanie i Adamie sprawiło jednak, że główny wątek cyklu – poszukiwanie
Glendowera – praktycznie stanął w miejscu. Po lekturze „Złodzieja snów” nie
dowiemy się więcej o Glendowerze ani lokalizacji jego grobowca. Dla mnie to
wada – każdy kolejny tom powinien coś wnosić do głównej osi akcji, oczywiście
nie mam nic przeciwko rozwijaniu tych pobocznych. W tym jednak przypadku
autorce nie udało się zachować pożądanej równowagi.
W
konsekwencji nieco mniej jest też Ganseya, bo to głównie on napędza
poszukiwania Króla Kruków. Wątek miłosny nadal jest subtelnie prowadzony i na
bezpiecznym, dalszym planie.
Podobnie jak w poprzednim
tomie pojawia się także wątek kryminalny. Do Henrietty przybywa Szary Człowiek,
płatny zabójca, który zadaje Declanowi, krótkie pytanie: „Gdzie jest
Greywaren?”. Na szczęście, wątek nie jest poprowadzony sztampowo, a fakt, że Szary
Człowiek pasjonuje się poezją staroangielską, od razu wzbudził moją sympatię.
W
„Złodzieju snów” M. Stiefvater sporo uwagi poświęca snom, co nie jest żadnym
zaskoczeniem. Granice między jawą a rzeczywistością są płynne i zaburzone. To
przejawia się także w narracji, która momentami jest dość chaotyczna. Rozumiem,
że autorka postawiła na oniryzm, jednak wydaje mi się, że nie do końca nad nim
zapanowała. Innymi słowy – mam wątpliwości, czy rzeczywiście autorka dobrze
rozplanowała sobie akcję, czy po prostu pisała „jak leci”, bo skoro to oniryzm,
to nie trzeba zawracać sobie głowy ani logicznością ani płynnością fabuły.
Jest
to momentami męczące, ale ogólnie prozę Stiefvater czyta się bardzo lekko. Największe
zalety tego tomu to: zaskakujące poprowadzenie akcji z największą niespodzianką
na samym końcu (tradycyjnie – w ostatnim zdaniu), Szary Człowiek deklamujący
poezję staroangielską oraz Stodółki – rodzinna posiadłość Lynchów. Miejsce jak
ze snu – i nie jest to bynajmniej metafora. Można się poczuć jak po drugiej
stronie lustra.
„Złodzieje
snów” to mimo pewnych zaburzeń w fabule powieść przy której świetnie się
bawiłam. Lubię ten specyficzny klimat pomieszania magii i przepowiedni ze
światem chłopców z elitarnej szkoły.
Ach,
byłabym zapomniała, jeszcze kilka słów o okładce. Jest ładniejsza niż
poprzedniczka. Jestem stronnicza, wiem, gdyż błękit to mój ulubiony kolor.
Biel, błękit, czerwień – ograniczona paleta barw to prosty przepis, a jakże efektowny.
Wydawnictwu Uroboros należą się brawa za wydanie. Wiem, że to w dużej mierze
odtworzenie angielskiego projektu, ale w końcu po co zmieniać coś, co jest
dobre? Zresztą drobne różnice są, kto ciekawy może poszukać.
Autor: Maggie Stiefvater
Tytuł: „Złodzieje snów”
Tłumaczenie: Piotr
Kucharski
Cykl: The
Raven Cycle
Wydawnictwo: Uroboros
Liczba stron: 479
Data wydania: 2015
Komentarze
Prześlij komentarz