Pewnego razu w kosmosie – Andy Weir „Projekt Hail Mary” (recenzja)
Ryland Grace budzi się ze snu,
dręczony pytaniami przez głos, który szybko identyfikuje jako komputer. Nie
tylko nie ma pojęcia, gdzie jest, ale nie pamięta nawet, jak się nazywa.
Niebawem przekonuje się, że znajduje się w kosmosie, a pozostali członkowie
załogi nie żyją. W rękach nieświadomego celu podróży i zagubionego Rylanda
spoczywa los całej ludzkości.
Projekt Hail Mary Andy’ego Weira w bardzo ciekawy sposób wykorzystuje dwa klasyczne dla science fiction motywy – zagładę Ziemi spowodowaną przez przybyszy z kosmosu i pierwszy kontakt z obcą cywilizacją. W obu przypadkach autor oryginalnie podchodzi do tematu. Zagrożeniem są bowiem nie latające statki i supernowoczesna broń, ale astrofagi, mikroskopijny i nieobdarzony inteligencją gatunek, coś w rodzaju kosmicznych alg. Astrofagi przemierzają kosmos i pożerają energię gwiazd, a teraz przybyły do Układu Słonecznego. Wskutek ich działalności Ziemię niebawem czeka kolejna epoka lodowcowa. Lecz astrofagi oprócz zagrożenia dają ludzkości szansę na ocalenie. Są bowiem wybornym paliwem umożliwiającym pokonywanie gigantycznych odległości. A gdzieś daleko w kosmosie istnieje gwiazda Tau Ceti, która jest odporna na działalność mikrobów. Tam też zostaje skierowany statek Hail Mary.
Bardzo dobrze wypada także kreacja obcych i opis pierwszego kontaktu. Na pozór Eridianie są rodem prosto z sennych ziemskich koszmarów. Rocky przypomina gigantycznego pająka. Na jego ojczystej planecie nie ma światła, panują wieczne ciemności, więc i ewolucja przebiegła zupełnie inaczej. Narząd wzroku się nie rozwinął, bo nie był potrzebny. Eridianie opierają się na odbiorze dźwięków, podobnie jak ziemskie nietoperze. Jest to bardzo fascynująca koncepcja, a Weir trochę bawi się z naszym antropocentryzmem. Jednak mimo tych różnic możliwe jest nawiązanie kontaktu, głównie dzięki uniwersalnemu językowi praw nauki.
Żyjemy w zupełnie nieprzystających do siebie środowiskach. Umarłbym w ciągu paru sekund, gdybym znalazł się po tamtej stronie przegrody. I nie podejrzewam, aby Rocky poczuł się dobrze w atmosferze, w której nie ma ani odrobiny amoniaku, a ciśnienie jest dwadzieścia dziewięć razy niższe.
Ale jakoś przezwyciężyliśmy ten problem. Możemy rozmawiać i pokazywać sobie znaki. To dobry punkt wyjścia dla wymiany informacji (s. 197-198).
Wątek pierwszego kontaktu jest ciekawy, nie brakuje w nim humoru, a na końcu można się nawet odrobinkę wzruszyć więzią między bohaterami. Jednak nie da się ukryć, że Weir stworzył obcych pod względem biologicznym zupełnie odmiennych od człowieka, ale zadziwiająco podobnych psychologicznie. Kwestie filozoficzne, religijne i społeczne są niemal całkowicie pominięte. Autor skupia się na rozwiązywaniu coraz to nowych problemów stawianych przed bohaterami. Jego wiara w to, że naukowcy choćby i z innych światów będą się rozumieć bez konfliktów, wydaje mi się jednak znacznie przesadzona.
Główny bohater Projektu Hail Mary cierpi na amnezję i właściwie do samego finału
przypomina sobie różne sceny ze swojej przeszłości, najczęściej pomagające
rozwiązywać aktualne problemy. Nie
wypada to dobrze. Raz, że nie jest wiarygodne, a dwa, że z czasem zaczyna
nużyć. Andy Weir ma ponoć rzetelną wiedzę na temat lotów kosmicznych (tak
głosi blurb na okładce, a ja nie jestem specjalistką, więc wierzę na słowo) i w
książce jest naprawdę dużo szczegółów technicznych, często doprawionych obszernymi
danymi. Na moje oko jest tego za dużo. Wiedza nie powinna przytłaczać fabuły.
Podsumowując, Projekt Hail Mary jest dla mnie science fiction z ciekawymi pomysłami i fantastyczną kreacją obcych gatunków, którą na pewno zapamiętam. Lecz jako całość, przy źle rozegranym motywie amnezji i dużej dawce informacji naukowych, wypada średnio.
Wpis w ramach wyzwania Sylwki z bloga Unserious.pl – Przyzywam kosmitów z Unserious.pl. Czytamy książki, w których pojawiają się obcy. Szczegóły, link do strony wyzwania i moje postępy znajdziecie w zakładce Wyzwania.
Autor: Andy Weir
Tytuł: Projekt Hail Mary
Tytuł
oryginalny: Project Hail
Mary
Tłumaczenie: Radosław
Madejski
Wydawnictwo: Akurat
Liczba stron: 512
Data wydania: 2020
To zupełnie nie mój gatunek czytelniczy.
OdpowiedzUsuńMoże innym razem :)
UsuńSłyszałam dużo dobrego a autotrze, ale nie wiem, czy to jest coś dla mnie. Może kiedyś.
OdpowiedzUsuńAkurat ta książka mnie nie zachwyciła, może kiedyś sięgnę po "Marsjanina", ale raczej nie w najbliższym czasie ;)
Usuńsuper wpis
OdpowiedzUsuńDzięki :)
Usuń