A co tam, panie, w Westeros? Ano, zima wreszcie nadeszła – „Gra o tron” (Game of Thrones”) sezon 6
Z cytadeli do Winterfell
przyleciał biały kruk, a to oznacza tylko jedno – nadeszła zima. I ma być tak
sroga, jakiej od dawna na Północy nie widziano. Szósty sezon „Gry o tron” to
historia, której nie miałam okazji poznać z książek G. R. R. Martina. Mimo
zapowiedzi, „Wichrów zimy” jak nie było, tak nie ma, a to oznacza jedno – serial
wyprzedza wydarzenia przedstawione w książce. Choć zdaje się, że wersja serialowa
raczej rozminie się z tą książkową. Wciąż nie pojawił się w serialu Aegon VI.
Czy się pojawi? – nie wiem, ale to poważny pretendent do Żelaznego Tronu, a
jego brak może sporo namieszać. Zresztą sam Martin stwierdził, że wersja
książkowa i telewizyjna będą się różniły, ale czy można mu wierzyć? W końcu
„Wichry zimy” też miały się ukazać w 2016 r. I co?
Dobra – czas na fabułę (i spoilery)
Szósty
sezon „Gry o tron” fabularnie dał mi trochę powodów do radości. Nadeszła zima –
to raz. Dwa – do akcji wrócił Bran Stark i Trójoka Wrona. To, co dotychczas
podejrzewałam, stało się faktem. Skoro budzi się zło, musi też obudzić się
magia zdolna je pokonać. Wizje Brana układają się w całość, a on sam wraca, by
wypełnić swoje przeznaczenie. Trzy – do Westeros powraca także Arya, by wprowadzić
w czyn odhaczane swojej niemałej listy. Cztery – pojawiają się Żelaźni Ludzie.
Pięć
– zakończenie serialu, dwa finałowe odcinki naprawdę wbijają w fotel. Bitwa
bękartów ma rozmach godny „Władcy Pierścieni”. Jest tam wszystko – porażające
napięcie przed walką, widowiskowe ujęcia, beznadzieja umierających w okręgu
złożonym z tarcz z wymalowanymi znakami Boltonów, a wreszcie niespodziewany
zwrot akcji i imponująca szarża jazdy.
Nie
gorzej wypadają wydarzenia w Królewskiej Przystani. Z Cersei lepiej nie
zadzierać – to wiadomo było od dawna, ale kim stanie się matka, która straciła
wszystkie dzieci? I jak poradzi sobie z zaciskającym się wokół pierścieniem
wrogów Lannisterów?
Finał
narobił mi smaku na kolejne wydarzenia. Bo choć do końca jeszcze daleko, wojna
wydaje się wkraczać w decydującą fazę. Zawiązują się nowe sojusze, jedni płacą
za stare grzechy, a inni zostają królami.
Słabo w tym sezonie
wypada wątek Matki Smoków. Jest to powtórzenie tego, co już w historii Daenerys
widzieliśmy. I nie zmieni tego nawet imponujący widok wyrośniętych smoków. W
konsekwencji także Tyrion nie ma wiele do zagrania. A szkoda.
Nudny jak flaki z olejem
jest także wątek Sama i Goździk. Niby nie zajmuje wiele czasu na ekranie, ale
wycięłabym go całkowicie. I nie sądzę, by serial na tym stracił.
Mimo wszystko będzie mi
brakowało Ramsaya Boltona (Iwan Rheon w tej roli ponownie znakomity), choć nie
da się ukryć, że w ostatnich sezonach „Gry o tron” to psychopata numer jeden. Zauważam
jednak, że scenarzyści zaczynają wybijać postacie, których nie lubię i na
planszy zostało ich naprawdę niewiele.
A skoro jeszcze o
aktorstwie mowa, nie sposób nie wspomnieć o Lyannie Mormont, dziesięcioletniej
dziewczynce, która jest panią Niedźwiedziej Wyspy. Wielu zachwyca się jej
kreacją, a mnie ona nie przypadła do gustu. Z prostego powodu – jest kompletnie
nierealna.
Medal za największą
przemianę bohatera należy się w tym sezonie Sansie Stark. Wychowana na
romantycznych opowieściach dziewczyna w końcu wyciągnęła wnioski z przebywania
w doborowym towarzystwie dwóch naczelnych psychopatów serialu – Joffrey’a
Baratheona i Ramsay’a Boltona – oraz pierwszego mąciwody – Littlefingera. Już
widać, że coś tam kombinuje. Podążaj, Sanso, tą drogą.
Szósty sezon „Gry o tron”
to wyraźne przegrupowanie sił i rozstawianie pionków na wielkiej szachownicy.
Wyraźnie widać już wielkich graczy, mniej istotnych wybito w międzyczasie. Ale
kto ostatecznie wygra grę o tron? Nie
wiadomo. Rozum podpowiada Daenerys, serce Jona Snowa, perfidia Littlefingera, a
najbardziej zabawne byłoby, gdyby wszystkich wykiwała Cersei.
Komentarze
Prześlij komentarz