Viktor Arnar Ingólfsson „Tajemnica wyspy Flatey”

Viktor Arnar Ingólfsson jest jednym z najbardziej popularnych islandzkich pisarzy, ale dopiero teraz jego książka zagościła na polskim rynku. Na tło dla swojej  opowieści wybrał wyspę Flatey – miejsce, które sam dobrze zna, gdyż jako dziecko spędzał tam wakacje. Flatey ma zaledwie dwa kilometry długości i pół szerokości, mieszkańców jest niewielu, wszyscy się znają i wszyscy wszystko o sobie wiedzą. Czy jednak aby na pewno?
         Akcja powieści toczy się w czerwcu 1960 r., a konkretnie od pierwszego do ósmego czerwca. Na jednej z malutkich wysepek, których nie brakuje nieopodal Flatey, zostają znalezione zwłoki. Jest to szokujące zdarzenie dla mieszkańców, a do wyjaśnienia sprawy zostaje wysłany przedstawiciel prefekta, Kjartan. Szybko wychodzi na jaw, że zamordowanym jest Gaston Lund, profesor z Kopenhagi, który badał słynny islandzki manuskrypt „Flateyjarbok”. Zawiera on teksty staroskandynawskich sag i poematów, a jego powstanie jest datowane na lata 1387-1394. Wokół księgi narosło wiele przesądów, a najsłynniejszy jest związany z tajemniczą zagadką, na której odpowiedzi należy poszukiwać w tekście manuskryptu. Dotychczas nie rozwiązał jej jeszcze nikt. Kto jednak przy rozwiązywaniu Aenigma Flateyensis zlekceważy zasady, tego dosięgnie klątwa. Czy to właśnie spotkało profesora Lunda?


         „Tajemnica wyspy Flatey” jest bardzo specyficzną książką. Autor zdecydował się na osadzenie akcji w małej, zamkniętej przestrzeni ludzi, którzy dobrze się znają, a mimo to posiadają mroczne i zazwyczaj paskudne sekrety. Taki schemat jest często wykorzystywany w kryminałach, ale proza Ingólfssona znacząco różni się od schematycznego dzieła z tego gatunku. Przede wszystkim odniosłam wrażenie, że odpowiedź na pytanie: „Kto zabił?” jest ważna, ale nie najważniejsza. Akcja toczy się w wolnym, niespiesznym tempie, zgodnie z rytmem życia wyspiarskiej społeczności.
         I nie sama intryga jest najmocniejszym punktem powieści, ale przedstawiony obraz życia określonej grupy społecznej w określonym czasie. Ponieważ autor zna temat od podszewki, w tekście jest sporo informacji o nieraz zaskakujących dla polskiego czytelnika zajęciach Islandczyków, jadłospisie czy ogólnie rzecz ujmując, podejściu do życia. Wyspiarze mają mnóstwo przesądów, którym podporządkowują swoje życie.

Wydaje mi się, że wieczorem coś się wydarzy. (…) Całą drogę od lęgowiska fok płynęły za nami dwa morświny. Moje doświadczenie dowodzi, że jak za rufą płyną wieloryby, coś się wydarzy (s. 58).

         Życie na wyspach jest trudne i wymagające, dlatego większość osób ucieka stamtąd, szukając szczęścia gdzie indziej. Okoliczne wyspy pustoszeją, na Flatey też jest coraz mniej mieszkańców. Trudno się zresztą dziwić, gdyż zajęcia są ciężkie i wymagające, ale słabo opłacalne. Wieści ze świata dochodzą rzadko. Tylko najbogatsi mogą sobie pozwolić na kupowanie gazet, które jednak potem w określonym cyklu trafiają do innych członków społeczności. Tyle że są wtedy, rzecz jasna, już lekko przeterminowane.
         Gdzieś w tle pobrzmiewa przekonanie o nieuchronności przeznaczenia, które swoje wyroki objawia między innymi w snach.


         Niestety, bohaterowie Ingólfssonowi zwyczajnie nie wyszli. Niewiele wiemy o nich, ich przeszłości, upodobaniach. Właściwie wyróżniają się tylko imionami, wiekiem i sprawowaną funkcją. Brak im cech indywidualnych.
         Natomiast bardzo mi się podobało mocne powiązanie kryminalnej historii ze starymi opowieściami o wikingach zawartymi w „Flateyjarbok”. Wstawki o historii księgi, a potem kolejne zagadki i odpowiedzi na nie zaczerpnięte ze starych tekstów dobrze współgrały z ogólnym klimatem tekstu i dla mnie były po prostu ciekawe. Księga jest elementem budującym tożsamość mieszkańców wyspy, czymś, z czego są dumni, co ich łączy. No i koniec końców okazało się, że magia na Flatey jest jednak obecna. Nie spektakularna, może potraktowana trochę z islandzkim dystansem, ale jednak jak najbardziej żywa.

         „Tajemnica wyspy Flatey” nie jest typowym kryminałem. Wyróżnia się spokojnym rytmem, chłodnym, skandynawskim klimatem, pieczołowicie odtworzonym obrazem życia islandzkiej społeczności w 1960 r. oraz powiązaniem całej historii ze starą księgą, nierozwiązywalną zagadką i światem średniowiecznych wikingów.
        
         Za egzemplarz recenzencki dziękuję Grupie Wydawniczej Helion.



Autor:  Viktor Arnar Ingólfsson
Tytuł:  „Tajemnica wyspy Flatey”
Wydawnictwo: Editio
Liczba stron: 252

Data wydania: 2017

Komentarze

  1. Z kryminałów na razie Christie, potem być może..., jeszcze nie miałam okazji czytać islandzkiego kryminału.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie to także pierwszy islandzki kryminał. Trudno może oceniać po jednej książce, ale z pewnością klimat jest niepowtarzalny, tak że zachęcam do przeczytania :)

      Usuń
  2. To dość specyficzny kryminał, ale mi się spodobał :).

    Pozdrawiam
    zakladkadoksiazek.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, ale myślę, że owa specyfika i niepowtarzalny klimat to zaleta.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Niech was Pustka pochłonie – „The Originals” sezon 4

Karl Edward Wagner „Kane. Bogowie w mroku”

A zaczęło się od kotła – Sarah J. Maas „Dwór cierni i róż”

Raz na zawsze król – Bernard Cornwell „Zimowy monarcha”

Gdzie się podziała Klementyna Kopp? - Katarzyna Puzyńska „Dom czwarty”