Leciutkie drgnienie - „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”




Mam ogromny sentyment do starej trylogii „Gwiezdnych wojen”, dlatego informację, że powstanie kolejna seria, przyjęłam z mieszanymi uczuciami. Nie bardzo wiedziałam, czego się spodziewać i w jaką stronę podążą twórcy.

Będą spoilery – ostrzeżenie formalne, bo chyba wszyscy zainteresowani już widzieli i wszystko wiedzą, prawda?
         Akcja filmu rozgrywa się trzydzieści lat po wydarzeniach przedstawionych w „Powrocie Jedi”. Zwycięstwo poszło na marne. Imperium odrodziło się w nowej postaci – Najwyższego Porządku. Luke Skywalker zniknął bez śladu. Nie ma nowych Jedi, strzegących równowagi mocy. Han Solo powrócił do przemytniczego procederu. Osamotniona Leia Organa postanawia odnaleźć brata. Wysyła w tym celu pilota Poe Damerona na pustynną planetę Jakku. I choć pilot zdobywa mapę prowadzącą do miejsca pobytu Luke’a, atakują go szturmowcy pod wodza Kylo Rena. Dameron umieszcza informację w robocie BB-8. Po jakimś czasie BB-8 spotyka młodą zbieraczkę złomu - Rey.
         Już tak krótki zarys fabuły pokazuje jasno, że jest ona żywcem przekopiowana z „Nowej Nadziei”. Znów mamy robota przenoszącego tajne wiadomości najwyższej wagi i młodego mieszkańca pustynnej planety, który staje do walki ze złem. A to tylko początek. Jest i ucieczka „Sokołem Millenium”, i śmiercionośna broń, którą trzeba zniszczyć…
A wątki, które nie zostały zaczerpnięte z „Nowej nadziei” pochodzą z innych części „Gwiezdnych wojen”. Te same tematy i motywy. W efekcie dostaliśmy starą, świetnie znaną historię, tyle że w nowej wersji. Opieranie się na wzorcu mitycznym, który ze swej natury jest uniwersalny, nie jest niczym złym. Sam Lucas, tworząc fabułę pierwszej trylogii, wzorował się na ustaleniach Josepha Campbella, amerykańskiego antropologa, autora książki „Bohater o tysiącu twarzy”, która traktuje głównie o ponadreligijnych wzorcach bohatera i drogi, jaką musi przebyć. Jednak twórcy „Przebudzenia mocy” nie bazują na „Nowej nadziei”, oni po prostu bezczelnie zżynają z niej szkielet fabuły. Jak ognia unikają nawiązań do drugiej trylogii, koncentrując się na tej pierwszej. Jednak oczekiwałam czegoś więcej od kontynuacji niż przetworzonej na nowo historii.
Co jest zatem w „Przebudzeniu mocy” nowego? Z pewnością dwójka głównych bohaterów. Kobieta i Murzyn w roli tych głównych dobrych to znak naszych czasów i dowód, że w filmie od czasów premiery „Nowej nadziei” wiele się jednak zmieniło. Rey (Daisy Ridley) jest uroczą, energiczną i pełną życia dziewczyną. Od razu ją polubiłam. Najsympatyczniejsza postać tego filmu (no może oprócz BB-8). Bardzo podobał mi się też Finn (John Boyega), wybrakowany szturmowiec, który mimo wrodzonego tchórzostwa, postanawia iść własną drogą.
Nie ukrywam, że wielką przyjemnością było dla mnie zobaczenie z powrotem w akcji trójki starych bohaterów. Han Solo mimo upływu lat nie stracił nic ze swego uroku i w scenach, w których gra, jest niekwestionowanym królem. Lei jest mniej, nie mam do niej żadnych zastrzeżeń, miło było zobaczyć ją na ekranie. Ale i tak najbardziej ucieszyłam się widokiem Luke’a. Może dlatego, że tak długo trzeba było na niego czekać ;)
A teraz zajrzyjmy na ciemną stronę mocy. Dwa słowa - Kylo Ren. Dziwna to postać, przynajmniej dla mnie. Miał być nowym Vaderem, ale wybitnie to mu nie wychodzi, a co lepsze, on sam wie, że mu nie wychodzi. To jest dopiero dowcip. Vader jak się pojawiał, to nie musiał nic mówić ani robić, żeby siać strach. Wyglądał też na kawał chłopa, a Kylo Ren to jakaś lebioda. Zresztą w chwili, gdy zamiast ukatrupić posłańca, wyżywa się na przedmiotach martwych, westchnęłam z zażenowania. Vader przewraca się w grobie. A ten numer z nadtopionym hełmem, to już cios poniżej pasa.
         Kylo Ren jest postacią skrojoną pod gusta współczesnych nastolatków. Co zresztą widać, gdy zdejmie maskę. Adam Driver jest całkiem przystojnym aktorem. Ciekawe. Widać zło nie może już być po prostu złem, tylko musi dostać atrakcyjne opakowanie. Znak czasów? W każdym razie mnie Kylo Ren jako nowy Vader zupełnie nie przekonuje. Powątpiewam też o jego wielkiej mocy, którą rzekomo wykorzystuje Snoke, po tym, jak Rey bez większego trudu i przygotowania oparła się mocy jego umysłu. To tak łatwo chyba nie działa, co? Bo po co w takim razie świetnie radzącej sobie Rey Luke jako nauczyciel?  
 Wizualnie film jest oddaniem hołdu starej trylogii „Gwiezdnych wojen”. Dodatkowo nastrój nostalgii podkreślają rozsiane po planetach szczątki potęgi dawnego imperium.  I w tym wypadku uważam, że to słuszna droga (w przeciwieństwie do powielania fabularnych rozwiązań). Brak epatowania szerokimi planami, to wszak nie „Władca pierścieni”, a współczesnego widza naprawdę trudno jest czymś zaskoczyć, bo on widział już wszystko. Twórcy zgrabnie z tego wybrnęli, racząc nas wieloma urokliwymi, a zarazem kameralnymi widokami. Mój ulubiony to samotnia Luke. Świetnie wpisuje się w klimat tej sceny. Zresztą wiele kadrów jest po prostu przepięknych i z przyjemnością się je ogląda. Jak choćby walkę Kylo Rena z Rey w zaśnieżonym lesie, gdzie świetnie wykorzystano grę barw.

         Ale czy moc rzeczywiście się przebudziła? Moim zdaniem, zaledwie leciutko drgnęła. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Pożegnanie z braćmi Winchester – recenzja 15 sezonu „Supernatural”

Niech was Pustka pochłonie – „The Originals” sezon 4

Kosmos już nigdy nie będzie taki sam – „The Expanse”

Gang Brekkera - Leigh Bardugo „Szóstka wron” („Six of Crows”)

Nowa Genesis – Chris Beckett „Ciemny Eden”